Biorę głęboki wdech i wciągam do
płuc maksymalnie dużo powietrza. Czuję chłód przelatujący przez
mój nos, moje dłonie zaciskają się w pięści, oczy pozostają
wpatrzone w bruneta.
- Jesteś największym idiotą jaki kiedykolwiek miał okazję stąpać po tej planecie a wierz mi, że było ich wielu! - krzyczę, ignorując fakt, że ktoś może mnie usłyszeć. - Mówiłam ci, że masz tu zostać, nie ruszać się i czekać na mnie, dokładnie w tym miejscu! - Tupię nogą dla podkreślenia każdego z ostatnich wyrazów. - Ty natomiast byłeś na tyle bezmyślny, żeby nie tylko mnie nie posłuchać, ale jeszcze wejść do miejsca, w którym pod żadnym pozorem nie chciałabym cię widzieć!
Dyszę ciężko, brakuje mi powietrza. Patrzę na niego z furią, a on nawet nie raczy podnieść na mnie wzroku. Czuję, jak ogarnia mnie jeszcze większa wściekłość, o ile to w ogóle możliwe. Robię mechaniczny krok w jego stronę, a z mojego gardła wydobywa się jęk irytacji. Umysł zalewają mi setki myśli kołaczących o ściany mojej czaszki z taką siłą, że mam wrażenie, jakby kość zaraz miała się rozkruszyć. Skronie pulsują, serce bije szybciej z wysiłku, a paznokcie wbijają się we wnętrze zaciśniętej dłoni. Rozglądam się wokół, spoglądam na twarde, wytrzymałe drzewa, które pomimo wiatru, deszczu czy nawet interwencji człowieka walczą o swoje miejsce. Patrzę na błyszczące w promieniach słońca gładkie liście, trzymające się kurczowo mocnych gałęzi. One przynajmniej mają twarde oparcie, coś, co powstrzymuje je przed upadkiem, dopóki nie jest zmuszone puścić, by uratować siebie, a one nie mają nic przeciwko temu. Nie mogą mieć.
Zaciskam powieki i odwracam się plecami do chłopaka, wzdychając teatralnie. Jestem dogłębnie wkurzona i nie mam zamiaru tak łatwo odpuścić, o nie. To jeszcze nie koniec. Myślę o tym, jaki był głupi, skupiam się na gniewie, który znów wzrasta i gotuje się we mnie, by wybuchnąć jak granat, którym niewątpliwie teraz jestem.
- Słuchaj jak do ciebie mówię! - Tracę panowanie nad sobą. - Patrz na mnie!
Pozostaje niewzruszony, a nawet prostuje się wyzywająco co sprawia, że krew w moich żyłach zaczyna się gotować. Mam go dość, że już nie wspomnę o jego bezmyślności i bezgranicznej głupocie. Jest dla mnie nikim, powtarzam sobie. Bez niego też znajdę Lucyfera, a on sam jest dla mnie nikim.
Chwytam w dłonie jakiś patyk długości mojego ramienia i przełamuję go na pół. Trzask rozlega się nieznośnym echem po całym lesie. Pocieram butami o trawę, rozglądam się i uważnie badam teren, staram się zapamiętać każdy szczegół. W końcu okręcam się na palcach i puszczam pędem prosto przed siebie. Skręcam za skałami, z nadludzką precyzją omijam wystające zdradziecko korzenie , które tylko czekają, aż wpadnę w pułapkę. Kluczą między drzewami, zasłaniam oczy dłońmi, kiedy liście obijają się o moją twarz. Chwila nieuwagi i uderzam w sosnę, ale umiejętnie się od niej odbijam, a za mną z drzewa sypią się igły. Coś mi to przypomina, w mojej głowie powstaje podobny obraz, jaki mam przed oczami, ale wokół jest ciemno, a pnie zasnuwa mgła. Czuję przenikające mnie na wskroś uczucie zagrożenia, które znika równie szybko, jak się pojawiło i zabiera ze sobą dziwny obraz. Po moim czole spływa kropla potu, którą unicestwiam jednym płynnym ruchem ręki.
Potrząsam głową i rozglądam się w poszukiwaniu cichego, bezpiecznego i, co najważniejsze, niewidocznego miejsca. W oddali dostrzegam, że drzewa rosną gęściej, a ich pnie nikną w krzakach, więc kieruję się w tamtą stronę. Liście szeleszczą pod moimi stopami, z każdym krokiem jestem bliżej celu. Wiatr szumi mi w uszach i rozwiewa włosy wywołując uczucie lekkości i wznoszenia się w powietrze. Mam ochotę krzyczeć i walić w drzewa z wściekłości, ale zamiast tego biegnę przed siebie i nawet nie próbuję patrzeć pod nogi. Słyszę delikatny śpiew ptaków, stukot dzięcioła obrabiającego korę i szuranie pazurów wiewiórki. Pęd powietrza zmusza mnie do przymknięcia łzawiących oczu, słone krople spływają po policzkach a ja uświadamiam sobie, że to nie tylko przez wiatr. Ta słabość tylko potęguje mój gniew i sprawia, że obijam się o niemal każde drzewo i kopię każdy kamień, który potoczy mi się pod nogi. Pięknie, mszczę się na niewinnej naturze nieożywionej zamiast na tym beznadziejnym niebieskookim idiocie. Do czego to doszło.
Skręcam po raz kolejny wywołując nagły ruch powietrza co sprawia, że kolorowe liście wirują wokół mnie i odlatują, każdy w swoją stronę, wolne, ale bez oparcia. Sama jestem teraz jak jeden z nich. Zwiędły, samotny, czarny liść obracający się powoli, nie mogący znaleźć dogodnego miejsca. Swojego miejsca. A kiedy już układa się na ziemi, zostaje brutalnie zdeptany przez bezmyślne istoty takie jak ja. Ale co mnie obchodzą jakieś tam liście, jestem Śmiercią, a one nie żyją, nie zabieram ich do Podziemia, nie mają dusz... Kolejne podobieństwo. Dobra, mam duszę, ale już dawno skryła się gdzieś w głębi mojego serca i nie ma w planach ujawnienia się. Moje sumienie również wybrało się na wakacje i nie zamierza prędko z nich wracać, a mnie to odpowiada, dzięki temu mogę spać spokojnie, działać i nie przejmować się wyrzutami, jakie dopadną mnie potem. One zwyczajnie się nie pojawią, a ja nie będę zwracała uwagi na takie bzdury.
Zakręcony potok myśli przerywa szarpnięcie za nogę i palący ból w kostce. Zdążam spojrzeć w dół i dostrzec wystający z ziemi zdradziecki korzeń. Tracę grunt pod nogami, przez chwilę unoszę się w powietrzu. Odbijam się od drzewa, nie mogę złapać równowagi, upadam i turlam się w dół stromego zbocza pokrytego liśćmi i zarośniętego drzewami oraz krzakami, przez które przelatuję. Po twarzy spływają mi strużki krwi, czuję lekkie pieczenie w miejscach, w których gałązki przecięły skórę. Uderzam nosem o ziemię, metaliczna ciesz spływa mi na język, korzeń rozrywa dolną wargę wywołując palący ból, który mój mózg rejestruje z zawrotną szybkością. Bezwładnie toczę się dalej, próbuję się zatrzymać, złapać czegoś, wbijam paznokcie w zimną, wilgotną ziemię, ale to nie pomaga, ani trochę nie zwalniam. Moje nogi ocierają się o pnie, głowa cudem omija drzewa. Włosy zaplątują się w patyki, zostają za mną, liście oblepiają ubranie, wszystko wokół wiruje, jest niewyraźne, rozmazuje mi się przed oczami, kiedy próbuję je otworzyć. Rejestruję tylko szum towarzyszący zgniataniu liści, robaków, trzaskające gałązki, kamienie pod moim ciałem, wbijające się w nie bezlitośnie. Słyszę odgłos rozrywającego się materiału, czuję chłód na plecach i prawym ramieniu, coś przebija mi łydkę, tłumię okrzyk bólu rozsadzający mi gardło. Zagryzam wnętrze policzka, by skupić się na krwi spływającej na podniebienie, wirującej w moich ustach. Ledwie mogę oddychać, kawałki kory zasypują moje nozdrza kiedy próbuję zaczerpnąć powietrza i przepuszczają niewielką jego część. Płuca wołają o więcej, ciało domaga się końca tego szaleńczego wyścigu z samym sobą. Nic nie mogę zrobić. Próbuję zwinąć się w kłębek, ale wiatr rozpycha moje kończyny, nie pozwalając im się złączyć, zakazując kręgom się złożyć. Muszę być skałą. Muszę dotrwać do końca.
Nagle wszystko wokół mnie gwałtownie się zatrzymuje, moje ciało wygina się w łuk, ręce i nogi lecą do przodu, ale brzuch zostaje zatrzymany przez drzewo. Wnętrzności podchodzą mi do gardła, żebra ledwo wytrzymują nacisk, moje oczy niemal wyskakują z orbit, krew rozchlapuje się przede mną, opada na liście w postaci miliona czerwonych kropli. Kręci mi się w głowie, która opada na ziemię, przytłoczona własnym ciężarem. Ręce drętwieją, nogi uginają się pod wpływem ognistego bólu rozchodzącego się po całym moim wnętrzu. Dłonie same zaciskają się w pięści i podsuwają do twarzy. Otwieram usta i wbijam zęby w zbielałe kostki, nie panuję nad sobą, ból kontroluje moje ruchy, nie pozwala rozluźnić mięśni. Zapadam się w sobie, kurczę do środka, ściskam jak najbardziej, pragnę zniknąć i nigdy nie wracać. Nie widzę niczego, co jest obok, nie dociera do mnie żaden ptasi świergot, żaden szelest liści, cierpienie zagłusza wszystko.
W końcu do mojej świadomości przebija się krzyk. Ludzki głos wrzeszczący jakieś słowa. Nie, jedno słowo.
- Silver!
Moje imię. Pamiętam, że to moje imię. Znajomy głos, znajome słowo. Znienawidzony głos, którego nie chcę słyszeć.
Szeroko otwieram oczy, ból nagle przestaje mieć znaczenie, spycham go w najgłębsze zakamarki mojego umysłu. Zrywam się gwałtownie, podpieram o pień, kiedy zaczyna kręcić mi się w głowie. Odpycham się, omijam drzewo i biegnę, nie zwracając uwagi na to, że wszystko wiruje. Czuję kłucie w nodze, pieczenie na twarzy, zimne powietrze na nagiej skórze, z której zsunął się podarty materiał. Nagiej skórze? On za mną biegnie, słyszę trzaskanie liści i patyków pod jego stopami przy każdym kroku, jaki wykonuje w moją stronę. Wiatr rzuca moimi włosami na wszystkie strony, strzępy szaty trzepoczą za mną. Nogi odmawiają posłuszeństwa, ale jakimś cudem zmuszam je do zwiększenia prędkości. Biegnę rozpędzona tak mocno, że choćbym chciała, nie mogę tak po prostu się zatrzymać. Albo zrobię to w końcu powoli, delikatnie zwalniając, albo zatrzyma mnie coś innego, a bolesne zderzenie z drzewem powtórzy się, ale tym razem już się tak łatwo nie podniosę, choćby brunet stał tuż przy mnie.
- Stój! - rozlega się za moimi plecami, mocny głos odbija się echem i wraca do mnie, otaczając ze wszystkich stron moje uszy, które najchętniej bym teraz odcięła.
Nie pozwolę mu się dogonić, nie ma takiej możliwości, muszę przyspieszyć. Niemal potykam się już o własne nogi, ale udaje mi się zwiększyć tempo. Niebezpiecznie pochylam się do przodu, łapię równowagę, ale jest coraz trudniej. Mam ochotę krzyczeć i walić we wszystko wokół, ale postanowienie ucieczki przeważa nad wszystkim innym. Zbiegam w dół zygzakiem, obijając się o pnie, powiększając siniaki powstające na moich ramionach. Za którymś razem słyszę jego kroki, jest coraz bliżej. Gwałtownie rzucam się w prawo, celując w kępę krzaków w nadziei, że mnie zatrzymają, ale nie trafiam i znów zsuwam się po zboczu. Moje ciało wydaje się już doszczętnie wyniszczone, ale nie, jak widać wszystko da się załatwić. Kamienie w plecach, poharatana twarz, rozcięte dłonie i poobrywane paznokcie to jedne z łagodniejszych skutków turlania się po liściach, odłamkach skał i ostrych patykach. W końcu zbocze się kończy, ale to nie koniec mojej leśnej przygody, ponieważ kończy się gwałtownym, niezwykle stromym spadkiem w dół, na spiczaste głazy wielkości średniego samochodu. Moje nogi zsuwają się pierwsze, ciągnąć za sobą resztę ciała. Próbuję złapać się czegoś w miarę stabilnego i wytrzymałego, ale w moje dłonie wpadają tylko zgniłe liście i małe kamyki. Odpuszczam, zerkam w dół, na moje stopy zbliżające się do ziemi, zamykam oczy i czekam na uderzenie, zamiast którego czuję nagłe szarpnięcie, a ręka niemal wyskakuje ze stawu. Zadzieram głowę i napotykam spojrzenie głębokich niebieskich oczu wyrażających dogłębne przerażenie i wytrwałość. Jego palce zaciskają się na moich, ramiona są napięte. Powoli ciągnie mnie do siebie, zaciska zęby z wysiłku, ale trzyma mocno i nie zamierza puścić.
W końcu ląduję z twarzą wciśniętą w pierś chłopaka, jego dłońmi na swoich plecach. Upada na ziemię, ja leżę na nim, dzięki niemu nie czuję uderzenia. Wciągam powietrze i czuję zapach kawy z mlekiem, wymieszane ze sobą w idealnych proporcjach. Wiatr tańczy w moich włosach, ciepłe dłonie bruneta ogrzewają moją zmarzniętą skórę, dają mi poczucie bezpieczeństwa, ale nic nie trwa wiecznie. Nic, oprócz Śmierci.
Podnoszę się szybko i wstaję z zapałem godnym olimpijczyka. Podaję mu rękę, ale spogląda na nią, potem na mnie i wstaje, ignorując pomoc. Wzruszam ramionami, krzyżuję je i odwracam się do niego tyłem. Podchodzę do sporych rozmiarów kamienia i siadam na nim, przypominając sobie dlaczego jestem wściekła. Powinnam być. Nieważne, że mnie uratował. Wiem, co muszę mu powiedzieć i nic tego w tej chwili nie zmieni.
- Co jest? - słyszę jego zwyczajowe pytanie.- Myślałem, że jesteśmy kwita, co?
Wzdycham głęboko, napinam mięśnie i jeszcze bardziej się prostuję. Ignoruję fakt, że jestem półnaga i kręcę głową, jakby sama do siebie. Mam w głowie mnóstwo wątpliwości, ale nie mogę tak łatwo zmieniać decyzji, bo to by mnie zniszczyło. On nic dla mnie nie znaczy, powtarzam sobie, Zupełnie nic.- Więc co mam jeszcze zrobić? Upozorować wypadek i znowu wybawić cię z opresji jak prawdziwy bohater, którym oczywiście jestem? - szczerzy się i zabawnie wymachuje ręką, udając średniowieczną damę.
- Nic. - Zaczynam ciężej oddychać wiedząc, jakie słowa za chwilę wypłyną z moich ust. - Po prostu odejdź. I nie wracaj. Nie potrzebuję cię.
Zapada cisza, czuje na sobie jego spojrzenie, zapewne pełne zaskoczenia i urazy, ale nic nie mogę na to poradzić. Słyszę odgłosy kroków, ale nie cichną. Kręci się w kółko.
- Pomogę ci. Właśnie że mnie potrzebujesz – mówi w końcu, a ja próbuję nie zwracać uwagi na to, jak głos mu się załamał.
- Nie. Nie potrzebuję. Nie chcę cię – muszę dosłownie wypychać z siebie te słowa. - Przeszkadzasz mi. Odejdź, słyszysz? - na końcu zaczynam krzyczeć i gwałtownie odwracam się w jego stronę.
Przez chwilę patrzy na mnie i umiejętnie ukrywa wszystkie emocje, jeśli jakieś w ogóle u niego wywołałam. W końcu mruga i nabiera powietrza.
- W porządku.
Patrzę, a on wbija wzrok w swoje buty, odwraca się i odchodzi. Przez długi czas nie znika z mojego pola widzenia. Poradzę sobie bez niego. Znajdę Lucyfera. Przecież tylko o to mi chodzi.
Tylko o Lucyfera, prawda?
Tak, tak, TAK WIEM, ŻE KRÓTKI. xd Ale zaplanowałam sobie, że skończy się w tym a nie innym momencie, więc... Pisałam w międzyczasie tyle, ile potrafiłam, nie mam zamiaru na siłę przeciągać tekstu by było go więcej. Mam nadzieję, że Wam się podobało, czekam na komentarze, ma ich być więcej niż ostatnimi czasy :D
Pozdrawiam,
Nika
PS. Zapraszam na bloga pewnej dziewczyny... :D
http://i-cant-love-you-but-i-love.blogspot.com/ <3
- Jesteś największym idiotą jaki kiedykolwiek miał okazję stąpać po tej planecie a wierz mi, że było ich wielu! - krzyczę, ignorując fakt, że ktoś może mnie usłyszeć. - Mówiłam ci, że masz tu zostać, nie ruszać się i czekać na mnie, dokładnie w tym miejscu! - Tupię nogą dla podkreślenia każdego z ostatnich wyrazów. - Ty natomiast byłeś na tyle bezmyślny, żeby nie tylko mnie nie posłuchać, ale jeszcze wejść do miejsca, w którym pod żadnym pozorem nie chciałabym cię widzieć!
Dyszę ciężko, brakuje mi powietrza. Patrzę na niego z furią, a on nawet nie raczy podnieść na mnie wzroku. Czuję, jak ogarnia mnie jeszcze większa wściekłość, o ile to w ogóle możliwe. Robię mechaniczny krok w jego stronę, a z mojego gardła wydobywa się jęk irytacji. Umysł zalewają mi setki myśli kołaczących o ściany mojej czaszki z taką siłą, że mam wrażenie, jakby kość zaraz miała się rozkruszyć. Skronie pulsują, serce bije szybciej z wysiłku, a paznokcie wbijają się we wnętrze zaciśniętej dłoni. Rozglądam się wokół, spoglądam na twarde, wytrzymałe drzewa, które pomimo wiatru, deszczu czy nawet interwencji człowieka walczą o swoje miejsce. Patrzę na błyszczące w promieniach słońca gładkie liście, trzymające się kurczowo mocnych gałęzi. One przynajmniej mają twarde oparcie, coś, co powstrzymuje je przed upadkiem, dopóki nie jest zmuszone puścić, by uratować siebie, a one nie mają nic przeciwko temu. Nie mogą mieć.
Zaciskam powieki i odwracam się plecami do chłopaka, wzdychając teatralnie. Jestem dogłębnie wkurzona i nie mam zamiaru tak łatwo odpuścić, o nie. To jeszcze nie koniec. Myślę o tym, jaki był głupi, skupiam się na gniewie, który znów wzrasta i gotuje się we mnie, by wybuchnąć jak granat, którym niewątpliwie teraz jestem.
- Słuchaj jak do ciebie mówię! - Tracę panowanie nad sobą. - Patrz na mnie!
Pozostaje niewzruszony, a nawet prostuje się wyzywająco co sprawia, że krew w moich żyłach zaczyna się gotować. Mam go dość, że już nie wspomnę o jego bezmyślności i bezgranicznej głupocie. Jest dla mnie nikim, powtarzam sobie. Bez niego też znajdę Lucyfera, a on sam jest dla mnie nikim.
Chwytam w dłonie jakiś patyk długości mojego ramienia i przełamuję go na pół. Trzask rozlega się nieznośnym echem po całym lesie. Pocieram butami o trawę, rozglądam się i uważnie badam teren, staram się zapamiętać każdy szczegół. W końcu okręcam się na palcach i puszczam pędem prosto przed siebie. Skręcam za skałami, z nadludzką precyzją omijam wystające zdradziecko korzenie , które tylko czekają, aż wpadnę w pułapkę. Kluczą między drzewami, zasłaniam oczy dłońmi, kiedy liście obijają się o moją twarz. Chwila nieuwagi i uderzam w sosnę, ale umiejętnie się od niej odbijam, a za mną z drzewa sypią się igły. Coś mi to przypomina, w mojej głowie powstaje podobny obraz, jaki mam przed oczami, ale wokół jest ciemno, a pnie zasnuwa mgła. Czuję przenikające mnie na wskroś uczucie zagrożenia, które znika równie szybko, jak się pojawiło i zabiera ze sobą dziwny obraz. Po moim czole spływa kropla potu, którą unicestwiam jednym płynnym ruchem ręki.
Potrząsam głową i rozglądam się w poszukiwaniu cichego, bezpiecznego i, co najważniejsze, niewidocznego miejsca. W oddali dostrzegam, że drzewa rosną gęściej, a ich pnie nikną w krzakach, więc kieruję się w tamtą stronę. Liście szeleszczą pod moimi stopami, z każdym krokiem jestem bliżej celu. Wiatr szumi mi w uszach i rozwiewa włosy wywołując uczucie lekkości i wznoszenia się w powietrze. Mam ochotę krzyczeć i walić w drzewa z wściekłości, ale zamiast tego biegnę przed siebie i nawet nie próbuję patrzeć pod nogi. Słyszę delikatny śpiew ptaków, stukot dzięcioła obrabiającego korę i szuranie pazurów wiewiórki. Pęd powietrza zmusza mnie do przymknięcia łzawiących oczu, słone krople spływają po policzkach a ja uświadamiam sobie, że to nie tylko przez wiatr. Ta słabość tylko potęguje mój gniew i sprawia, że obijam się o niemal każde drzewo i kopię każdy kamień, który potoczy mi się pod nogi. Pięknie, mszczę się na niewinnej naturze nieożywionej zamiast na tym beznadziejnym niebieskookim idiocie. Do czego to doszło.
Skręcam po raz kolejny wywołując nagły ruch powietrza co sprawia, że kolorowe liście wirują wokół mnie i odlatują, każdy w swoją stronę, wolne, ale bez oparcia. Sama jestem teraz jak jeden z nich. Zwiędły, samotny, czarny liść obracający się powoli, nie mogący znaleźć dogodnego miejsca. Swojego miejsca. A kiedy już układa się na ziemi, zostaje brutalnie zdeptany przez bezmyślne istoty takie jak ja. Ale co mnie obchodzą jakieś tam liście, jestem Śmiercią, a one nie żyją, nie zabieram ich do Podziemia, nie mają dusz... Kolejne podobieństwo. Dobra, mam duszę, ale już dawno skryła się gdzieś w głębi mojego serca i nie ma w planach ujawnienia się. Moje sumienie również wybrało się na wakacje i nie zamierza prędko z nich wracać, a mnie to odpowiada, dzięki temu mogę spać spokojnie, działać i nie przejmować się wyrzutami, jakie dopadną mnie potem. One zwyczajnie się nie pojawią, a ja nie będę zwracała uwagi na takie bzdury.
Zakręcony potok myśli przerywa szarpnięcie za nogę i palący ból w kostce. Zdążam spojrzeć w dół i dostrzec wystający z ziemi zdradziecki korzeń. Tracę grunt pod nogami, przez chwilę unoszę się w powietrzu. Odbijam się od drzewa, nie mogę złapać równowagi, upadam i turlam się w dół stromego zbocza pokrytego liśćmi i zarośniętego drzewami oraz krzakami, przez które przelatuję. Po twarzy spływają mi strużki krwi, czuję lekkie pieczenie w miejscach, w których gałązki przecięły skórę. Uderzam nosem o ziemię, metaliczna ciesz spływa mi na język, korzeń rozrywa dolną wargę wywołując palący ból, który mój mózg rejestruje z zawrotną szybkością. Bezwładnie toczę się dalej, próbuję się zatrzymać, złapać czegoś, wbijam paznokcie w zimną, wilgotną ziemię, ale to nie pomaga, ani trochę nie zwalniam. Moje nogi ocierają się o pnie, głowa cudem omija drzewa. Włosy zaplątują się w patyki, zostają za mną, liście oblepiają ubranie, wszystko wokół wiruje, jest niewyraźne, rozmazuje mi się przed oczami, kiedy próbuję je otworzyć. Rejestruję tylko szum towarzyszący zgniataniu liści, robaków, trzaskające gałązki, kamienie pod moim ciałem, wbijające się w nie bezlitośnie. Słyszę odgłos rozrywającego się materiału, czuję chłód na plecach i prawym ramieniu, coś przebija mi łydkę, tłumię okrzyk bólu rozsadzający mi gardło. Zagryzam wnętrze policzka, by skupić się na krwi spływającej na podniebienie, wirującej w moich ustach. Ledwie mogę oddychać, kawałki kory zasypują moje nozdrza kiedy próbuję zaczerpnąć powietrza i przepuszczają niewielką jego część. Płuca wołają o więcej, ciało domaga się końca tego szaleńczego wyścigu z samym sobą. Nic nie mogę zrobić. Próbuję zwinąć się w kłębek, ale wiatr rozpycha moje kończyny, nie pozwalając im się złączyć, zakazując kręgom się złożyć. Muszę być skałą. Muszę dotrwać do końca.
Nagle wszystko wokół mnie gwałtownie się zatrzymuje, moje ciało wygina się w łuk, ręce i nogi lecą do przodu, ale brzuch zostaje zatrzymany przez drzewo. Wnętrzności podchodzą mi do gardła, żebra ledwo wytrzymują nacisk, moje oczy niemal wyskakują z orbit, krew rozchlapuje się przede mną, opada na liście w postaci miliona czerwonych kropli. Kręci mi się w głowie, która opada na ziemię, przytłoczona własnym ciężarem. Ręce drętwieją, nogi uginają się pod wpływem ognistego bólu rozchodzącego się po całym moim wnętrzu. Dłonie same zaciskają się w pięści i podsuwają do twarzy. Otwieram usta i wbijam zęby w zbielałe kostki, nie panuję nad sobą, ból kontroluje moje ruchy, nie pozwala rozluźnić mięśni. Zapadam się w sobie, kurczę do środka, ściskam jak najbardziej, pragnę zniknąć i nigdy nie wracać. Nie widzę niczego, co jest obok, nie dociera do mnie żaden ptasi świergot, żaden szelest liści, cierpienie zagłusza wszystko.
W końcu do mojej świadomości przebija się krzyk. Ludzki głos wrzeszczący jakieś słowa. Nie, jedno słowo.
- Silver!
Moje imię. Pamiętam, że to moje imię. Znajomy głos, znajome słowo. Znienawidzony głos, którego nie chcę słyszeć.
Szeroko otwieram oczy, ból nagle przestaje mieć znaczenie, spycham go w najgłębsze zakamarki mojego umysłu. Zrywam się gwałtownie, podpieram o pień, kiedy zaczyna kręcić mi się w głowie. Odpycham się, omijam drzewo i biegnę, nie zwracając uwagi na to, że wszystko wiruje. Czuję kłucie w nodze, pieczenie na twarzy, zimne powietrze na nagiej skórze, z której zsunął się podarty materiał. Nagiej skórze? On za mną biegnie, słyszę trzaskanie liści i patyków pod jego stopami przy każdym kroku, jaki wykonuje w moją stronę. Wiatr rzuca moimi włosami na wszystkie strony, strzępy szaty trzepoczą za mną. Nogi odmawiają posłuszeństwa, ale jakimś cudem zmuszam je do zwiększenia prędkości. Biegnę rozpędzona tak mocno, że choćbym chciała, nie mogę tak po prostu się zatrzymać. Albo zrobię to w końcu powoli, delikatnie zwalniając, albo zatrzyma mnie coś innego, a bolesne zderzenie z drzewem powtórzy się, ale tym razem już się tak łatwo nie podniosę, choćby brunet stał tuż przy mnie.
- Stój! - rozlega się za moimi plecami, mocny głos odbija się echem i wraca do mnie, otaczając ze wszystkich stron moje uszy, które najchętniej bym teraz odcięła.
Nie pozwolę mu się dogonić, nie ma takiej możliwości, muszę przyspieszyć. Niemal potykam się już o własne nogi, ale udaje mi się zwiększyć tempo. Niebezpiecznie pochylam się do przodu, łapię równowagę, ale jest coraz trudniej. Mam ochotę krzyczeć i walić we wszystko wokół, ale postanowienie ucieczki przeważa nad wszystkim innym. Zbiegam w dół zygzakiem, obijając się o pnie, powiększając siniaki powstające na moich ramionach. Za którymś razem słyszę jego kroki, jest coraz bliżej. Gwałtownie rzucam się w prawo, celując w kępę krzaków w nadziei, że mnie zatrzymają, ale nie trafiam i znów zsuwam się po zboczu. Moje ciało wydaje się już doszczętnie wyniszczone, ale nie, jak widać wszystko da się załatwić. Kamienie w plecach, poharatana twarz, rozcięte dłonie i poobrywane paznokcie to jedne z łagodniejszych skutków turlania się po liściach, odłamkach skał i ostrych patykach. W końcu zbocze się kończy, ale to nie koniec mojej leśnej przygody, ponieważ kończy się gwałtownym, niezwykle stromym spadkiem w dół, na spiczaste głazy wielkości średniego samochodu. Moje nogi zsuwają się pierwsze, ciągnąć za sobą resztę ciała. Próbuję złapać się czegoś w miarę stabilnego i wytrzymałego, ale w moje dłonie wpadają tylko zgniłe liście i małe kamyki. Odpuszczam, zerkam w dół, na moje stopy zbliżające się do ziemi, zamykam oczy i czekam na uderzenie, zamiast którego czuję nagłe szarpnięcie, a ręka niemal wyskakuje ze stawu. Zadzieram głowę i napotykam spojrzenie głębokich niebieskich oczu wyrażających dogłębne przerażenie i wytrwałość. Jego palce zaciskają się na moich, ramiona są napięte. Powoli ciągnie mnie do siebie, zaciska zęby z wysiłku, ale trzyma mocno i nie zamierza puścić.
W końcu ląduję z twarzą wciśniętą w pierś chłopaka, jego dłońmi na swoich plecach. Upada na ziemię, ja leżę na nim, dzięki niemu nie czuję uderzenia. Wciągam powietrze i czuję zapach kawy z mlekiem, wymieszane ze sobą w idealnych proporcjach. Wiatr tańczy w moich włosach, ciepłe dłonie bruneta ogrzewają moją zmarzniętą skórę, dają mi poczucie bezpieczeństwa, ale nic nie trwa wiecznie. Nic, oprócz Śmierci.
Podnoszę się szybko i wstaję z zapałem godnym olimpijczyka. Podaję mu rękę, ale spogląda na nią, potem na mnie i wstaje, ignorując pomoc. Wzruszam ramionami, krzyżuję je i odwracam się do niego tyłem. Podchodzę do sporych rozmiarów kamienia i siadam na nim, przypominając sobie dlaczego jestem wściekła. Powinnam być. Nieważne, że mnie uratował. Wiem, co muszę mu powiedzieć i nic tego w tej chwili nie zmieni.
- Co jest? - słyszę jego zwyczajowe pytanie.- Myślałem, że jesteśmy kwita, co?
Wzdycham głęboko, napinam mięśnie i jeszcze bardziej się prostuję. Ignoruję fakt, że jestem półnaga i kręcę głową, jakby sama do siebie. Mam w głowie mnóstwo wątpliwości, ale nie mogę tak łatwo zmieniać decyzji, bo to by mnie zniszczyło. On nic dla mnie nie znaczy, powtarzam sobie, Zupełnie nic.- Więc co mam jeszcze zrobić? Upozorować wypadek i znowu wybawić cię z opresji jak prawdziwy bohater, którym oczywiście jestem? - szczerzy się i zabawnie wymachuje ręką, udając średniowieczną damę.
- Nic. - Zaczynam ciężej oddychać wiedząc, jakie słowa za chwilę wypłyną z moich ust. - Po prostu odejdź. I nie wracaj. Nie potrzebuję cię.
Zapada cisza, czuje na sobie jego spojrzenie, zapewne pełne zaskoczenia i urazy, ale nic nie mogę na to poradzić. Słyszę odgłosy kroków, ale nie cichną. Kręci się w kółko.
- Pomogę ci. Właśnie że mnie potrzebujesz – mówi w końcu, a ja próbuję nie zwracać uwagi na to, jak głos mu się załamał.
- Nie. Nie potrzebuję. Nie chcę cię – muszę dosłownie wypychać z siebie te słowa. - Przeszkadzasz mi. Odejdź, słyszysz? - na końcu zaczynam krzyczeć i gwałtownie odwracam się w jego stronę.
Przez chwilę patrzy na mnie i umiejętnie ukrywa wszystkie emocje, jeśli jakieś w ogóle u niego wywołałam. W końcu mruga i nabiera powietrza.
- W porządku.
Patrzę, a on wbija wzrok w swoje buty, odwraca się i odchodzi. Przez długi czas nie znika z mojego pola widzenia. Poradzę sobie bez niego. Znajdę Lucyfera. Przecież tylko o to mi chodzi.
Tylko o Lucyfera, prawda?
Tak, tak, TAK WIEM, ŻE KRÓTKI. xd Ale zaplanowałam sobie, że skończy się w tym a nie innym momencie, więc... Pisałam w międzyczasie tyle, ile potrafiłam, nie mam zamiaru na siłę przeciągać tekstu by było go więcej. Mam nadzieję, że Wam się podobało, czekam na komentarze, ma ich być więcej niż ostatnimi czasy :D
Pozdrawiam,
Nika
PS. Zapraszam na bloga pewnej dziewczyny... :D
http://i-cant-love-you-but-i-love.blogspot.com/ <3
Zastanawiam się dlaczego ona uciekła do tego lasu? I dlaczego Matt ją zostawił!?
OdpowiedzUsuńPrzecież ( z moich podejrzeń ) mu zależy? :D
Rozdział nie jest aż tak krótki, ale nie jest także długi. Coś pomiędzy :D
Życzę weny.
+ Dziękuję, że wstawiłaś dzisiaj :>
Jej jest super :-D Zapewne do pasu uciekla zeby sie pozbyc Matta i wyladowac zlosc. Tak sie zastanawiam czemu on wie gdzie jest Lucyfer i gdzie jest Lucek :-D Heh a Silver jest urocza lubie takie bohaterki z harakterkiem :-D
OdpowiedzUsuńPozdrawaiam Clary :-D
Dziękuję, cieszę się, że ci się podobało kochanie <3
UsuńHahahahaha Silver raczej nie byłaby zachwycona byciem "uroczą" xd :3
fantastyczny rozdział:) strasznie wciąga:D już się nie mogę doczekać następnego:D
OdpowiedzUsuń