niedziela, 17 listopada 2013

Rozdział VII.

      Mam ochotę pobiec za nim, zatrzymać go, potrząsnąć nim i krzyczeć z całych sił, żeby nie odchodził, aż doszczętnie zedrę sobie gardło a powietrze uleci z moich płuc, ale nie mogę. Siedzę na ziemnym głazie i pocieram o niego dłonią w nadziei, że chłopak sam wróci. Nic się nie dzieje. Nie słyszę kroków, nikt się nie zbliża, a on nie wraca. Siedzę tu przez następne kilka godzin, a jego wciąż nie ma i nie będzie. Przepadł, straciłam go, straciłam bezcenną pomoc w odnalezieniu Lucyfera. Nie mogę uwierzyć, że byłam tak głupia i pozwoliłam sobie poddać się emocjom. Uderzam pięścią w skałę, by wywołać ból i sprawić, że ciepłe, słone krople wreszcie popłyną po moich policzkach, ale nic się nie dzieje. Moja skóra wciąż jest sucha, niewidzialny sznur zaciska się na moim sercu wraz z myślą, że mogę nigdy nie odnaleźć Lucyfera, że nigdy go już nie zobaczę. Nagle budzi się we mnie niepohamowana wściekłość. Na Łysola, na Mathisa. Rany, nawet na Lucyfera, ale przede wszystkim na siebie za to, że byłam tak głupia, naiwna i tak łatwo dałam się ponieść. Za to, że przez ostatni czas gorączkowo trzymałam się myśli, że chłopak mi pomoże, by teraz zepsuć wszystko i samej sobie odebrać szansę na powodzenie.
      Rozglądam się wokół, wsłuchuję w delikatne pogwizdywanie ptaków skrytych między liśćmi i szelest towarzyszący krokom przechodzących w pobliżu zwierząt, których teren naruszyłam. Siedzę spokojnie, niemal się nie ruszam nie licząc upartego postukiwania paznokciami o szorstką powierzchnię kamienia i gwałtownego szarpania za brzeg szaty. Zaciskam zęby i z trudem spoglądam w kierunku, w którym udał się Mathis, ale nikogo tak nie dostrzegam. Wzdycham ciężko i z dziwnym smutkiem podnoszę się z miejsca. Jak przez mgłę dociera do mnie obraz drzew próbujących utrzymać uginające się gałęzie, wiatr się wzmaga, moja szata wiruje, włosy tańczą wokół twarzy, nogi niosą mnie same. Podążam w kierunku zupełnie odwrotnym do tego, w którym odszedł chłopak. Mrugam z trudem, próbuję przejrzeć przez zbierającą się w moich oczach błyszczącą taflę odgradzająca mnie od świata, ale nie potrafię. Ramię zahacza o pień, ale idę dalej nie przejmując się żadnymi przeszkodami. Potykam się kilka razy, podpieram o głazy, chwytam niskich konarów. Nie mam pojęcia dokąd zmierzam, idę przed siebie, czuję na plecach silne uderzenia powietrza. Odwracam się w poszukiwaniu ich źródła i wbijam wzrok w niebo. Tępo wpatruję się w zbierające się wkoło ciemne chmury i wir powstający ponad moją głową. Nie dociera do mnie sens tego, co wiedzę, więc stoję jak zaczarowana. Po kilkunastu sekundach zamroczenia do mojej świadomości przedziera się wizja wielkiego tornada przechodzącego przez miasto, zabierającego ze sobą setki ludzi, pozostawiającego tych, którzy przeżyją bez miejsca, do którego mogliby wrócić. To charakteryzuje żywioł. Jest zimny, bezlitosny, nie wybiera i rządzi się swoimi prawami, na które śmiertelnicy nie mają wpływu. Takim żywiołem jest Śmierć. Ja jestem żywiołem, zabieram Dusze, nie czuję się winna z tego powodu. Nigdy nikogo nie uratowałam. Aż do teraz. Jeden młody chłopak wystarczył, żeby coś się zmieniło. Ale tornado nie ugnie się pod pragnieniem odnalezienia przyjaciela. Nie oszczędzi nikogo ani niczego. To jest moja słabość. Mnie można zmienić, cyklonu nie. Ja mogę zrezygnować, a wiatr będzie gnał przed siebie dopóki się nie rozpłynie. Moja wolna wola, moja umiejętność myślenia i moje człowieczeństwo są moimi największymi słabościami i najlepszymi zaletami. Ludzie często zapominają, dlaczego nie należy igrać z ogniem i to ich gubi.
      Płynnym ruchem odwracam się na palcach i biegnę, po raz kolejny tego dnia, omijając wszelkie przeszkody pojawiające się na mojej drodze. Ignoruję szum rozlegający się w moich uszach, tak silny, że wszystko inne zostaje przez niego zagłuszone. Moje oczy zaczynają łzawić przez pęd powietrza uderzającego we mnie z niewiarygodną siłą. Odgarniam z twarzy czarne kosmyki i w tej samej chwili czuję, jak wiatr pcha mnie do przodu, próbuje zwalić z nóg. Napinam wszystkie mięśnie łącznie z tymi, o których istnieniu nie miałam pojęcia ale to na nic. W momencie, w którym tracę równowagę moje stopy odrywają się od ziemi, a ręce rozsuwają się na boki. Włosy zasłaniają mi widok, materiał szaty wiruje wokół mnie i owija mi się w pasie. Próbuję krzyknąć, ale wszystkie dźwięki nikną w huku otaczającym mnie ze wszystkich stron. Przestaję czuć twarde gałęzie rozdzierające skórę na moich ramionach. Zimny podmuch wiatru łagodzi pieczenie, ale już po kilku sekundach przeszywa mnie palący ból w piersi. Powietrze nie może się przedrzeć do płuc, które desperacko się go domagają. Burza? Pioruny? W chwili, w której w mojej głowie pojawia się ta myśl, obok mnie błyska, a w przestrzeni wokół rozpływa się elektryczna biel oświetlając na moment moje ciało. Ignoruję włosy unoszące się na moich rękach i mocniej zaciskam powieki. Myślę o Lucyferze, o misji, o tym, że muszę go odnaleźć. Nagle do mojej głowy dobiera się nieproszony obraz łobuzerskiego uśmiechu Mathisa, a ja tracę koncentrację i miotam się, jakbym próbowała zrzucić z siebie ohydnego robala. O tak, Mathis – robal. Cóż za porównanie.
Czuję jak wiatr targa mną na wszystkie możliwe strony, przewraca głową w dół, na plecy, brzuch, uderza w kończyny, wykręca głowę. Wzmaga strach i wywołuje paniczną klaustrofobię. Czuję się jak w ciasnym pomieszczeniu, którego ściany są coraz bliżej i bliżej... Chcą mnie pochłonąć, zniszczyć, złamać. Ich celem jest unicestwienie mnie, mojego ciała i duszy, która już dawno skryła się głęboko w środku i nie ma zamiaru ujrzeć światła dziennego.
      Szorstki pył dostaje się do moich nozdrzy i wywołuje atak dzikiego kaszlu, którego sama nie słyszę. Wreszcie udaje mi się nabrać trochę powietrza, płuca przestają wykręcać się pod każdym możliwym kątem, a mięśnie odrobinę się rozluźniają. Próbuję wmówić sobie, że to tak jakbym pływała, tylko pod wodą, z zamkniętymi oczami. Hałas otaczający mnie ze wszystkich stron nie pomaga w odtwarzaniu tego obrazu, a paraliżujący strach nie jest najlepszym przyjacielem wyobraźni i kolorowych myśli.
Z całych sił skupiam się na sobie, swoich dłoniach i rozdartych spodniach. Słyszę świst, po którym następuje mocne, bolesne uderzenie zapierające dech w piersi, zmuszające do otwarcia oczu, do których natychmiast wraz z powietrzem dostają się odłamki kory i źdźbła trawy. Spadam, tracę wysokość, kręcę się wokół własnej osi, łzy wypływają z moich oczu, wyciśnięte przez wiatr i uniesione ponad moją głowę. Dostrzegam pod stopami zieleń i zarys drzewa. Desperacko wyciągam ręce, by złapać się gałęzi. Chwytam konary w pięści i spowalniam lot, czuję jak coś strzela w moim prawym ramieniu. Zaciskam zęby z bólu i potrząsam głową by przywrócić sobie trzeźwość umysłu.
      Nie działa to długo, bo już bo kilku sekundach słyszę głuchy trzask i wszystko wokół mnie znika.

      Otwieram oczy i gwałtownie siadam, wywołując mocne zawroty głowy i ostry ból w całym ciele. Myślę o tym, skąd się tu wzięłam i jak na komendę w moim umyśle przewijają się sceny sprzed upadku. Przypominam sobie kłótnię z Mathisem, moje rozterki i wirujące powietrze. Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze i przyciskam palce do skroni. Wzdycham głośno i rozglądam się wokoło, w poszukiwaniu czegoś znajomego co mogłoby mi powiedzieć, gdzie się znalazłam. Dostrzegam wielki głaz skryty między pniami po mojej prawej stronie. Ostrożnie podnoszę się z ziemi i niepewnie staję na nogach. Kołyszę się, obraz rozmywa mi się przed oczami, wszystko zlewa się w jedną, bezkształtną masę. Mrugam i rozlana maź przyjmuje wreszcie ostre barwy. Przeklinam w duchu i powoli, krok za krokiem udaję się w stronę kamienia. Kilka razy omal nie tracę równowagi, a moje nogi włóczą się za mną ciężko. Opieram cały swój ciężar na twardej skale i oddycham z trudem. Przełykam ślinę raz za razem, nie mogąc się uspokoić. Moja ręka z pewnością była złamana, ale teraz jest tylko obolała i stłuczona. Uroki bycia Śmiercią.
Kieruję się w stronę, jak myślę, gór. Przedzieram się przez zarośla, skrawki mojego ubrania zostają na gałązkach. Zbieram je natychmiast, nie chcąc zostawiać po sobie żadnych śladów. Zdecydowanie poruszam się po trzaskających patykach i co chwilę czuję, że uderza we mnie uczucie „deja vu”, jakby to już się kiedyś wydarzyło. Cóż, te wszystkie emocje źle na mnie działają.
      Nareszcie wychylam głowę zza pnia i staję na skraju lasu, a przede mną rozpościera się widok pięknych, ośnieżonych gór, których szczyty nikną w chmurach. Ten, kogo szukam musi być w jednej ze skalnych jaskiń. Ostrzegał mnie, pewnie, ale komu bym uwierzyła, że coś takiego się stanie? Wyśmiałabym nawet siebie.
      Idę, zadzieram resztki szaty do góry i delikatnie stąpam po grząskiej ziemi ukrytej pod wysoką trawą. Chmury rozstępują się i czuję na twarzy ciepłe promienie słońca muskające mój policzek. Mrużę oczy by ochronić je przed światłem i rozkładam ręce, łapiąc równowagę. Chwieję się i wpadam nosem prosto w mokrą, pluskająca maź, która z ochota rozsmarowuje mi się na skórze. Prycham z niezadowoleniem i przecieram twarz dłonią by pozbyć się tego ohydztwa. Próbuję wstać, gdy nagle czuje na ramieniu czyjś mocny, pewny chwyt. Tracę czucie w nogach i wciskam tyłek z ziemię. Spoglądam w górę i odwracam się gwałtownie, by spojrzeć napastnikowi w oczy, przy czym wysuwam zza paska sztylet, czując w duchu wdzięczność, że zawsze noszę je mocno zawiązane.
      Zamieram widząc, kogo mam przed sobą. Mężczyzna przeczesuje palcami siwą brodę, układa nienaganna kamizelkę i wyciąga nogę z błota, czemu towarzyszy głośne chlupnięcie. Moje niedowierzanie i zdziwienie widocznie go bawi, bo uśmiecha się półgębkiem i mruga do mnie porozumiewawczo. Podaje mi rękę, a ja przyjmuję pomoc, czego nie zrobiłabym, gdyby zaskoczenie ni sparaliżowało części mojego mózgu odpowiedzialnej za myślenie. Kręcę głową, otrzepuję ubranie i opieram dłonie na biodrach.
- Proszę, proszę – mruczy starzec. - Kogo my tu mamy?
- Nie czas na żarty i przekomarzanie – odpowiadam. - Mamy problem.
- Wiem. Chodź za mną, porozmawiamy na spokojnie.
      Wbijam w niego nierozumiejące spojrzenie i marszczę brwi.
- Las potrafi słuchać – mówi. - Ty sama wiesz to najlepiej.

WRESZCIE! Długo oczekiwany, utęskniony! :D Wybaczcie, ale brak weny dał mi się we znaki, to również nie jest do końca takie, jakie bym chciała, ale jest. Przepraszam za literówki i wszystko, ale postanowiłam nie czekać do jutra i dodać go dzisiaj, bez dokładniejszych poprawek. Nie będę Was przecież tak długo męczyć :) Piszcie jak am się podobało <3
Pozdrawiam,
Nika

11 komentarzy:

  1. Jak ja kocham czytać twoje opisy wydarzeń.. *O*
    No po prostu ubóstwiam..
    I chyba to jest największą zaletą tego bloga..
    Ale mniejsza.. :)
    Końcówka opowiadania..
    Ty mi gadaj kto to jest ten facet..!
    Chyba go nie było..? Co nie..? O,o
    Albo ja mam już zaniki pamięci od tych książek..
    Chyba muszę przystopować.. xD
    Weny..!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo :) Nie, nie było go jeszcze, spokojnie :D Zero zaników ;)

      Usuń
  2. Super zastanawiajace kim jest stary dziadek.

    Pozdrawiam Claryssa

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. bardzo fajny rozdział, czekam na następny <3

    OdpowiedzUsuń
  6. http://larry-is--real.blogspot.com/ ---> nominowałam Cię do nagrody Liebsten Award więcej u mnie w zakładce o takim właśnie tytule :))

    OdpowiedzUsuń
  7. Nominowałam Cie do L.A więcej info u mnie http://tooyoungtoknowabout4ever.blogspot.com/2013/12/nominacja-do-awards-otrzymywana-od.html#comment-form

    OdpowiedzUsuń
  8. Boski!! :) ciekawe kim jest ten facet:D czekam na następny:D

    OdpowiedzUsuń
  9. Twój blog został nominowany przeze mnie nominowany do Verastile Blogger Award! Więcej informacji i wyjaśnienie znajdziesz na moim blogu: http://twinpeaks-lupin.blogspot.com/2014/01/versatile-blogger-award.html :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Witaj :)
    Tak dawno nie dodałaś rozdziału :( Czy to koniec twojego bloga?
    Mam nadzieję że nie :)
    Pozdrawiam i liczę na cb Clary :)

    OdpowiedzUsuń