Hej, BARDZO dawno mnie nie było i szczerze mówiąc porzuciłam to opowiadanie. Niezupełnie, ponieważ wciąż myślę o nim i zastanawiam się, co można by tu dodać. Jednak pisanie ostatnio idzie mi kiepsko, ale bardzo chciałabym do tego wrócić, ale nie jestem pewna czy z tym opowiadaniem.
Zastanawiam się, czy ktoś tu jeszcze będzie zaglądał, jeśli w ogóle w końcu wrócę. Więc piszcie (chyba, że nikt tego nie odczyta, wtedy rozumiem, że komentarzy będzie raczej niewiele xd).
PS. Coś się stało z szablonem i niestety nie naprawię tego dopóki blog nie zacznie funkcjonować, więc na razie muszę go zmienić na któryś z podstawowych :) (pewnie jak usuwałam różne rzeczy z komputera musiałam coś kliknąć i BUM!)
My Cold Death
sobota, 26 lipca 2014
niedziela, 17 listopada 2013
Rozdział VII.
Mam ochotę pobiec za nim, zatrzymać
go, potrząsnąć nim i krzyczeć z całych sił, żeby nie
odchodził, aż doszczętnie zedrę sobie gardło a powietrze uleci z
moich płuc, ale nie mogę. Siedzę na ziemnym głazie i pocieram o
niego dłonią w nadziei, że chłopak sam wróci. Nic się nie
dzieje. Nie słyszę kroków, nikt się nie zbliża, a on nie wraca.
Siedzę tu przez następne kilka godzin, a jego wciąż nie ma i nie
będzie. Przepadł, straciłam go, straciłam bezcenną pomoc w
odnalezieniu Lucyfera. Nie mogę uwierzyć, że byłam tak głupia i
pozwoliłam sobie poddać się emocjom. Uderzam pięścią w skałę,
by wywołać ból i sprawić, że ciepłe, słone krople wreszcie
popłyną po moich policzkach, ale nic się nie dzieje. Moja skóra
wciąż jest sucha, niewidzialny sznur zaciska się na moim sercu
wraz z myślą, że mogę nigdy nie odnaleźć Lucyfera, że nigdy go
już nie zobaczę. Nagle budzi się we mnie niepohamowana wściekłość.
Na Łysola, na Mathisa. Rany, nawet na Lucyfera, ale przede wszystkim
na siebie za to, że byłam tak głupia, naiwna i tak łatwo dałam
się ponieść. Za to, że przez ostatni czas gorączkowo trzymałam
się myśli, że chłopak mi pomoże, by teraz zepsuć wszystko i
samej sobie odebrać szansę na powodzenie.
Rozglądam się wokół, wsłuchuję w delikatne pogwizdywanie ptaków skrytych między liśćmi i szelest towarzyszący krokom przechodzących w pobliżu zwierząt, których teren naruszyłam. Siedzę spokojnie, niemal się nie ruszam nie licząc upartego postukiwania paznokciami o szorstką powierzchnię kamienia i gwałtownego szarpania za brzeg szaty. Zaciskam zęby i z trudem spoglądam w kierunku, w którym udał się Mathis, ale nikogo tak nie dostrzegam. Wzdycham ciężko i z dziwnym smutkiem podnoszę się z miejsca. Jak przez mgłę dociera do mnie obraz drzew próbujących utrzymać uginające się gałęzie, wiatr się wzmaga, moja szata wiruje, włosy tańczą wokół twarzy, nogi niosą mnie same. Podążam w kierunku zupełnie odwrotnym do tego, w którym odszedł chłopak. Mrugam z trudem, próbuję przejrzeć przez zbierającą się w moich oczach błyszczącą taflę odgradzająca mnie od świata, ale nie potrafię. Ramię zahacza o pień, ale idę dalej nie przejmując się żadnymi przeszkodami. Potykam się kilka razy, podpieram o głazy, chwytam niskich konarów. Nie mam pojęcia dokąd zmierzam, idę przed siebie, czuję na plecach silne uderzenia powietrza. Odwracam się w poszukiwaniu ich źródła i wbijam wzrok w niebo. Tępo wpatruję się w zbierające się wkoło ciemne chmury i wir powstający ponad moją głową. Nie dociera do mnie sens tego, co wiedzę, więc stoję jak zaczarowana. Po kilkunastu sekundach zamroczenia do mojej świadomości przedziera się wizja wielkiego tornada przechodzącego przez miasto, zabierającego ze sobą setki ludzi, pozostawiającego tych, którzy przeżyją bez miejsca, do którego mogliby wrócić. To charakteryzuje żywioł. Jest zimny, bezlitosny, nie wybiera i rządzi się swoimi prawami, na które śmiertelnicy nie mają wpływu. Takim żywiołem jest Śmierć. Ja jestem żywiołem, zabieram Dusze, nie czuję się winna z tego powodu. Nigdy nikogo nie uratowałam. Aż do teraz. Jeden młody chłopak wystarczył, żeby coś się zmieniło. Ale tornado nie ugnie się pod pragnieniem odnalezienia przyjaciela. Nie oszczędzi nikogo ani niczego. To jest moja słabość. Mnie można zmienić, cyklonu nie. Ja mogę zrezygnować, a wiatr będzie gnał przed siebie dopóki się nie rozpłynie. Moja wolna wola, moja umiejętność myślenia i moje człowieczeństwo są moimi największymi słabościami i najlepszymi zaletami. Ludzie często zapominają, dlaczego nie należy igrać z ogniem i to ich gubi.
Płynnym ruchem odwracam się na palcach i biegnę, po raz kolejny tego dnia, omijając wszelkie przeszkody pojawiające się na mojej drodze. Ignoruję szum rozlegający się w moich uszach, tak silny, że wszystko inne zostaje przez niego zagłuszone. Moje oczy zaczynają łzawić przez pęd powietrza uderzającego we mnie z niewiarygodną siłą. Odgarniam z twarzy czarne kosmyki i w tej samej chwili czuję, jak wiatr pcha mnie do przodu, próbuje zwalić z nóg. Napinam wszystkie mięśnie łącznie z tymi, o których istnieniu nie miałam pojęcia ale to na nic. W momencie, w którym tracę równowagę moje stopy odrywają się od ziemi, a ręce rozsuwają się na boki. Włosy zasłaniają mi widok, materiał szaty wiruje wokół mnie i owija mi się w pasie. Próbuję krzyknąć, ale wszystkie dźwięki nikną w huku otaczającym mnie ze wszystkich stron. Przestaję czuć twarde gałęzie rozdzierające skórę na moich ramionach. Zimny podmuch wiatru łagodzi pieczenie, ale już po kilku sekundach przeszywa mnie palący ból w piersi. Powietrze nie może się przedrzeć do płuc, które desperacko się go domagają. Burza? Pioruny? W chwili, w której w mojej głowie pojawia się ta myśl, obok mnie błyska, a w przestrzeni wokół rozpływa się elektryczna biel oświetlając na moment moje ciało. Ignoruję włosy unoszące się na moich rękach i mocniej zaciskam powieki. Myślę o Lucyferze, o misji, o tym, że muszę go odnaleźć. Nagle do mojej głowy dobiera się nieproszony obraz łobuzerskiego uśmiechu Mathisa, a ja tracę koncentrację i miotam się, jakbym próbowała zrzucić z siebie ohydnego robala. O tak, Mathis – robal. Cóż za porównanie.
Czuję jak wiatr targa mną na wszystkie możliwe strony, przewraca głową w dół, na plecy, brzuch, uderza w kończyny, wykręca głowę. Wzmaga strach i wywołuje paniczną klaustrofobię. Czuję się jak w ciasnym pomieszczeniu, którego ściany są coraz bliżej i bliżej... Chcą mnie pochłonąć, zniszczyć, złamać. Ich celem jest unicestwienie mnie, mojego ciała i duszy, która już dawno skryła się głęboko w środku i nie ma zamiaru ujrzeć światła dziennego.
Szorstki pył dostaje się do moich nozdrzy i wywołuje atak dzikiego kaszlu, którego sama nie słyszę. Wreszcie udaje mi się nabrać trochę powietrza, płuca przestają wykręcać się pod każdym możliwym kątem, a mięśnie odrobinę się rozluźniają. Próbuję wmówić sobie, że to tak jakbym pływała, tylko pod wodą, z zamkniętymi oczami. Hałas otaczający mnie ze wszystkich stron nie pomaga w odtwarzaniu tego obrazu, a paraliżujący strach nie jest najlepszym przyjacielem wyobraźni i kolorowych myśli.
Z całych sił skupiam się na sobie, swoich dłoniach i rozdartych spodniach. Słyszę świst, po którym następuje mocne, bolesne uderzenie zapierające dech w piersi, zmuszające do otwarcia oczu, do których natychmiast wraz z powietrzem dostają się odłamki kory i źdźbła trawy. Spadam, tracę wysokość, kręcę się wokół własnej osi, łzy wypływają z moich oczu, wyciśnięte przez wiatr i uniesione ponad moją głowę. Dostrzegam pod stopami zieleń i zarys drzewa. Desperacko wyciągam ręce, by złapać się gałęzi. Chwytam konary w pięści i spowalniam lot, czuję jak coś strzela w moim prawym ramieniu. Zaciskam zęby z bólu i potrząsam głową by przywrócić sobie trzeźwość umysłu.
Nie działa to długo, bo już bo kilku sekundach słyszę głuchy trzask i wszystko wokół mnie znika.
Otwieram oczy i gwałtownie siadam, wywołując mocne zawroty głowy i ostry ból w całym ciele. Myślę o tym, skąd się tu wzięłam i jak na komendę w moim umyśle przewijają się sceny sprzed upadku. Przypominam sobie kłótnię z Mathisem, moje rozterki i wirujące powietrze. Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze i przyciskam palce do skroni. Wzdycham głośno i rozglądam się wokoło, w poszukiwaniu czegoś znajomego co mogłoby mi powiedzieć, gdzie się znalazłam. Dostrzegam wielki głaz skryty między pniami po mojej prawej stronie. Ostrożnie podnoszę się z ziemi i niepewnie staję na nogach. Kołyszę się, obraz rozmywa mi się przed oczami, wszystko zlewa się w jedną, bezkształtną masę. Mrugam i rozlana maź przyjmuje wreszcie ostre barwy. Przeklinam w duchu i powoli, krok za krokiem udaję się w stronę kamienia. Kilka razy omal nie tracę równowagi, a moje nogi włóczą się za mną ciężko. Opieram cały swój ciężar na twardej skale i oddycham z trudem. Przełykam ślinę raz za razem, nie mogąc się uspokoić. Moja ręka z pewnością była złamana, ale teraz jest tylko obolała i stłuczona. Uroki bycia Śmiercią.
Kieruję się w stronę, jak myślę, gór. Przedzieram się przez zarośla, skrawki mojego ubrania zostają na gałązkach. Zbieram je natychmiast, nie chcąc zostawiać po sobie żadnych śladów. Zdecydowanie poruszam się po trzaskających patykach i co chwilę czuję, że uderza we mnie uczucie „deja vu”, jakby to już się kiedyś wydarzyło. Cóż, te wszystkie emocje źle na mnie działają.
Nareszcie wychylam głowę zza pnia i staję na skraju lasu, a przede mną rozpościera się widok pięknych, ośnieżonych gór, których szczyty nikną w chmurach. Ten, kogo szukam musi być w jednej ze skalnych jaskiń. Ostrzegał mnie, pewnie, ale komu bym uwierzyła, że coś takiego się stanie? Wyśmiałabym nawet siebie.
Idę, zadzieram resztki szaty do góry i delikatnie stąpam po grząskiej ziemi ukrytej pod wysoką trawą. Chmury rozstępują się i czuję na twarzy ciepłe promienie słońca muskające mój policzek. Mrużę oczy by ochronić je przed światłem i rozkładam ręce, łapiąc równowagę. Chwieję się i wpadam nosem prosto w mokrą, pluskająca maź, która z ochota rozsmarowuje mi się na skórze. Prycham z niezadowoleniem i przecieram twarz dłonią by pozbyć się tego ohydztwa. Próbuję wstać, gdy nagle czuje na ramieniu czyjś mocny, pewny chwyt. Tracę czucie w nogach i wciskam tyłek z ziemię. Spoglądam w górę i odwracam się gwałtownie, by spojrzeć napastnikowi w oczy, przy czym wysuwam zza paska sztylet, czując w duchu wdzięczność, że zawsze noszę je mocno zawiązane.
Zamieram widząc, kogo mam przed sobą. Mężczyzna przeczesuje palcami siwą brodę, układa nienaganna kamizelkę i wyciąga nogę z błota, czemu towarzyszy głośne chlupnięcie. Moje niedowierzanie i zdziwienie widocznie go bawi, bo uśmiecha się półgębkiem i mruga do mnie porozumiewawczo. Podaje mi rękę, a ja przyjmuję pomoc, czego nie zrobiłabym, gdyby zaskoczenie ni sparaliżowało części mojego mózgu odpowiedzialnej za myślenie. Kręcę głową, otrzepuję ubranie i opieram dłonie na biodrach.
- Proszę, proszę – mruczy starzec. - Kogo my tu mamy?
- Nie czas na żarty i przekomarzanie – odpowiadam. - Mamy problem.
- Wiem. Chodź za mną, porozmawiamy na spokojnie.
Wbijam w niego nierozumiejące spojrzenie i marszczę brwi.
- Las potrafi słuchać – mówi. - Ty sama wiesz to najlepiej.
WRESZCIE! Długo oczekiwany, utęskniony! :D Wybaczcie, ale brak weny dał mi się we znaki, to również nie jest do końca takie, jakie bym chciała, ale jest. Przepraszam za literówki i wszystko, ale postanowiłam nie czekać do jutra i dodać go dzisiaj, bez dokładniejszych poprawek. Nie będę Was przecież tak długo męczyć :) Piszcie jak am się podobało <3
Pozdrawiam,
Nika
Rozglądam się wokół, wsłuchuję w delikatne pogwizdywanie ptaków skrytych między liśćmi i szelest towarzyszący krokom przechodzących w pobliżu zwierząt, których teren naruszyłam. Siedzę spokojnie, niemal się nie ruszam nie licząc upartego postukiwania paznokciami o szorstką powierzchnię kamienia i gwałtownego szarpania za brzeg szaty. Zaciskam zęby i z trudem spoglądam w kierunku, w którym udał się Mathis, ale nikogo tak nie dostrzegam. Wzdycham ciężko i z dziwnym smutkiem podnoszę się z miejsca. Jak przez mgłę dociera do mnie obraz drzew próbujących utrzymać uginające się gałęzie, wiatr się wzmaga, moja szata wiruje, włosy tańczą wokół twarzy, nogi niosą mnie same. Podążam w kierunku zupełnie odwrotnym do tego, w którym odszedł chłopak. Mrugam z trudem, próbuję przejrzeć przez zbierającą się w moich oczach błyszczącą taflę odgradzająca mnie od świata, ale nie potrafię. Ramię zahacza o pień, ale idę dalej nie przejmując się żadnymi przeszkodami. Potykam się kilka razy, podpieram o głazy, chwytam niskich konarów. Nie mam pojęcia dokąd zmierzam, idę przed siebie, czuję na plecach silne uderzenia powietrza. Odwracam się w poszukiwaniu ich źródła i wbijam wzrok w niebo. Tępo wpatruję się w zbierające się wkoło ciemne chmury i wir powstający ponad moją głową. Nie dociera do mnie sens tego, co wiedzę, więc stoję jak zaczarowana. Po kilkunastu sekundach zamroczenia do mojej świadomości przedziera się wizja wielkiego tornada przechodzącego przez miasto, zabierającego ze sobą setki ludzi, pozostawiającego tych, którzy przeżyją bez miejsca, do którego mogliby wrócić. To charakteryzuje żywioł. Jest zimny, bezlitosny, nie wybiera i rządzi się swoimi prawami, na które śmiertelnicy nie mają wpływu. Takim żywiołem jest Śmierć. Ja jestem żywiołem, zabieram Dusze, nie czuję się winna z tego powodu. Nigdy nikogo nie uratowałam. Aż do teraz. Jeden młody chłopak wystarczył, żeby coś się zmieniło. Ale tornado nie ugnie się pod pragnieniem odnalezienia przyjaciela. Nie oszczędzi nikogo ani niczego. To jest moja słabość. Mnie można zmienić, cyklonu nie. Ja mogę zrezygnować, a wiatr będzie gnał przed siebie dopóki się nie rozpłynie. Moja wolna wola, moja umiejętność myślenia i moje człowieczeństwo są moimi największymi słabościami i najlepszymi zaletami. Ludzie często zapominają, dlaczego nie należy igrać z ogniem i to ich gubi.
Płynnym ruchem odwracam się na palcach i biegnę, po raz kolejny tego dnia, omijając wszelkie przeszkody pojawiające się na mojej drodze. Ignoruję szum rozlegający się w moich uszach, tak silny, że wszystko inne zostaje przez niego zagłuszone. Moje oczy zaczynają łzawić przez pęd powietrza uderzającego we mnie z niewiarygodną siłą. Odgarniam z twarzy czarne kosmyki i w tej samej chwili czuję, jak wiatr pcha mnie do przodu, próbuje zwalić z nóg. Napinam wszystkie mięśnie łącznie z tymi, o których istnieniu nie miałam pojęcia ale to na nic. W momencie, w którym tracę równowagę moje stopy odrywają się od ziemi, a ręce rozsuwają się na boki. Włosy zasłaniają mi widok, materiał szaty wiruje wokół mnie i owija mi się w pasie. Próbuję krzyknąć, ale wszystkie dźwięki nikną w huku otaczającym mnie ze wszystkich stron. Przestaję czuć twarde gałęzie rozdzierające skórę na moich ramionach. Zimny podmuch wiatru łagodzi pieczenie, ale już po kilku sekundach przeszywa mnie palący ból w piersi. Powietrze nie może się przedrzeć do płuc, które desperacko się go domagają. Burza? Pioruny? W chwili, w której w mojej głowie pojawia się ta myśl, obok mnie błyska, a w przestrzeni wokół rozpływa się elektryczna biel oświetlając na moment moje ciało. Ignoruję włosy unoszące się na moich rękach i mocniej zaciskam powieki. Myślę o Lucyferze, o misji, o tym, że muszę go odnaleźć. Nagle do mojej głowy dobiera się nieproszony obraz łobuzerskiego uśmiechu Mathisa, a ja tracę koncentrację i miotam się, jakbym próbowała zrzucić z siebie ohydnego robala. O tak, Mathis – robal. Cóż za porównanie.
Czuję jak wiatr targa mną na wszystkie możliwe strony, przewraca głową w dół, na plecy, brzuch, uderza w kończyny, wykręca głowę. Wzmaga strach i wywołuje paniczną klaustrofobię. Czuję się jak w ciasnym pomieszczeniu, którego ściany są coraz bliżej i bliżej... Chcą mnie pochłonąć, zniszczyć, złamać. Ich celem jest unicestwienie mnie, mojego ciała i duszy, która już dawno skryła się głęboko w środku i nie ma zamiaru ujrzeć światła dziennego.
Szorstki pył dostaje się do moich nozdrzy i wywołuje atak dzikiego kaszlu, którego sama nie słyszę. Wreszcie udaje mi się nabrać trochę powietrza, płuca przestają wykręcać się pod każdym możliwym kątem, a mięśnie odrobinę się rozluźniają. Próbuję wmówić sobie, że to tak jakbym pływała, tylko pod wodą, z zamkniętymi oczami. Hałas otaczający mnie ze wszystkich stron nie pomaga w odtwarzaniu tego obrazu, a paraliżujący strach nie jest najlepszym przyjacielem wyobraźni i kolorowych myśli.
Z całych sił skupiam się na sobie, swoich dłoniach i rozdartych spodniach. Słyszę świst, po którym następuje mocne, bolesne uderzenie zapierające dech w piersi, zmuszające do otwarcia oczu, do których natychmiast wraz z powietrzem dostają się odłamki kory i źdźbła trawy. Spadam, tracę wysokość, kręcę się wokół własnej osi, łzy wypływają z moich oczu, wyciśnięte przez wiatr i uniesione ponad moją głowę. Dostrzegam pod stopami zieleń i zarys drzewa. Desperacko wyciągam ręce, by złapać się gałęzi. Chwytam konary w pięści i spowalniam lot, czuję jak coś strzela w moim prawym ramieniu. Zaciskam zęby z bólu i potrząsam głową by przywrócić sobie trzeźwość umysłu.
Nie działa to długo, bo już bo kilku sekundach słyszę głuchy trzask i wszystko wokół mnie znika.
Otwieram oczy i gwałtownie siadam, wywołując mocne zawroty głowy i ostry ból w całym ciele. Myślę o tym, skąd się tu wzięłam i jak na komendę w moim umyśle przewijają się sceny sprzed upadku. Przypominam sobie kłótnię z Mathisem, moje rozterki i wirujące powietrze. Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze i przyciskam palce do skroni. Wzdycham głośno i rozglądam się wokoło, w poszukiwaniu czegoś znajomego co mogłoby mi powiedzieć, gdzie się znalazłam. Dostrzegam wielki głaz skryty między pniami po mojej prawej stronie. Ostrożnie podnoszę się z ziemi i niepewnie staję na nogach. Kołyszę się, obraz rozmywa mi się przed oczami, wszystko zlewa się w jedną, bezkształtną masę. Mrugam i rozlana maź przyjmuje wreszcie ostre barwy. Przeklinam w duchu i powoli, krok za krokiem udaję się w stronę kamienia. Kilka razy omal nie tracę równowagi, a moje nogi włóczą się za mną ciężko. Opieram cały swój ciężar na twardej skale i oddycham z trudem. Przełykam ślinę raz za razem, nie mogąc się uspokoić. Moja ręka z pewnością była złamana, ale teraz jest tylko obolała i stłuczona. Uroki bycia Śmiercią.
Kieruję się w stronę, jak myślę, gór. Przedzieram się przez zarośla, skrawki mojego ubrania zostają na gałązkach. Zbieram je natychmiast, nie chcąc zostawiać po sobie żadnych śladów. Zdecydowanie poruszam się po trzaskających patykach i co chwilę czuję, że uderza we mnie uczucie „deja vu”, jakby to już się kiedyś wydarzyło. Cóż, te wszystkie emocje źle na mnie działają.
Nareszcie wychylam głowę zza pnia i staję na skraju lasu, a przede mną rozpościera się widok pięknych, ośnieżonych gór, których szczyty nikną w chmurach. Ten, kogo szukam musi być w jednej ze skalnych jaskiń. Ostrzegał mnie, pewnie, ale komu bym uwierzyła, że coś takiego się stanie? Wyśmiałabym nawet siebie.
Idę, zadzieram resztki szaty do góry i delikatnie stąpam po grząskiej ziemi ukrytej pod wysoką trawą. Chmury rozstępują się i czuję na twarzy ciepłe promienie słońca muskające mój policzek. Mrużę oczy by ochronić je przed światłem i rozkładam ręce, łapiąc równowagę. Chwieję się i wpadam nosem prosto w mokrą, pluskająca maź, która z ochota rozsmarowuje mi się na skórze. Prycham z niezadowoleniem i przecieram twarz dłonią by pozbyć się tego ohydztwa. Próbuję wstać, gdy nagle czuje na ramieniu czyjś mocny, pewny chwyt. Tracę czucie w nogach i wciskam tyłek z ziemię. Spoglądam w górę i odwracam się gwałtownie, by spojrzeć napastnikowi w oczy, przy czym wysuwam zza paska sztylet, czując w duchu wdzięczność, że zawsze noszę je mocno zawiązane.
Zamieram widząc, kogo mam przed sobą. Mężczyzna przeczesuje palcami siwą brodę, układa nienaganna kamizelkę i wyciąga nogę z błota, czemu towarzyszy głośne chlupnięcie. Moje niedowierzanie i zdziwienie widocznie go bawi, bo uśmiecha się półgębkiem i mruga do mnie porozumiewawczo. Podaje mi rękę, a ja przyjmuję pomoc, czego nie zrobiłabym, gdyby zaskoczenie ni sparaliżowało części mojego mózgu odpowiedzialnej za myślenie. Kręcę głową, otrzepuję ubranie i opieram dłonie na biodrach.
- Proszę, proszę – mruczy starzec. - Kogo my tu mamy?
- Nie czas na żarty i przekomarzanie – odpowiadam. - Mamy problem.
- Wiem. Chodź za mną, porozmawiamy na spokojnie.
Wbijam w niego nierozumiejące spojrzenie i marszczę brwi.
- Las potrafi słuchać – mówi. - Ty sama wiesz to najlepiej.
WRESZCIE! Długo oczekiwany, utęskniony! :D Wybaczcie, ale brak weny dał mi się we znaki, to również nie jest do końca takie, jakie bym chciała, ale jest. Przepraszam za literówki i wszystko, ale postanowiłam nie czekać do jutra i dodać go dzisiaj, bez dokładniejszych poprawek. Nie będę Was przecież tak długo męczyć :) Piszcie jak am się podobało <3
Pozdrawiam,
Nika
środa, 30 października 2013
Rozdział VI.
Biorę głęboki wdech i wciągam do
płuc maksymalnie dużo powietrza. Czuję chłód przelatujący przez
mój nos, moje dłonie zaciskają się w pięści, oczy pozostają
wpatrzone w bruneta.
- Jesteś największym idiotą jaki kiedykolwiek miał okazję stąpać po tej planecie a wierz mi, że było ich wielu! - krzyczę, ignorując fakt, że ktoś może mnie usłyszeć. - Mówiłam ci, że masz tu zostać, nie ruszać się i czekać na mnie, dokładnie w tym miejscu! - Tupię nogą dla podkreślenia każdego z ostatnich wyrazów. - Ty natomiast byłeś na tyle bezmyślny, żeby nie tylko mnie nie posłuchać, ale jeszcze wejść do miejsca, w którym pod żadnym pozorem nie chciałabym cię widzieć!
Dyszę ciężko, brakuje mi powietrza. Patrzę na niego z furią, a on nawet nie raczy podnieść na mnie wzroku. Czuję, jak ogarnia mnie jeszcze większa wściekłość, o ile to w ogóle możliwe. Robię mechaniczny krok w jego stronę, a z mojego gardła wydobywa się jęk irytacji. Umysł zalewają mi setki myśli kołaczących o ściany mojej czaszki z taką siłą, że mam wrażenie, jakby kość zaraz miała się rozkruszyć. Skronie pulsują, serce bije szybciej z wysiłku, a paznokcie wbijają się we wnętrze zaciśniętej dłoni. Rozglądam się wokół, spoglądam na twarde, wytrzymałe drzewa, które pomimo wiatru, deszczu czy nawet interwencji człowieka walczą o swoje miejsce. Patrzę na błyszczące w promieniach słońca gładkie liście, trzymające się kurczowo mocnych gałęzi. One przynajmniej mają twarde oparcie, coś, co powstrzymuje je przed upadkiem, dopóki nie jest zmuszone puścić, by uratować siebie, a one nie mają nic przeciwko temu. Nie mogą mieć.
Zaciskam powieki i odwracam się plecami do chłopaka, wzdychając teatralnie. Jestem dogłębnie wkurzona i nie mam zamiaru tak łatwo odpuścić, o nie. To jeszcze nie koniec. Myślę o tym, jaki był głupi, skupiam się na gniewie, który znów wzrasta i gotuje się we mnie, by wybuchnąć jak granat, którym niewątpliwie teraz jestem.
- Słuchaj jak do ciebie mówię! - Tracę panowanie nad sobą. - Patrz na mnie!
Pozostaje niewzruszony, a nawet prostuje się wyzywająco co sprawia, że krew w moich żyłach zaczyna się gotować. Mam go dość, że już nie wspomnę o jego bezmyślności i bezgranicznej głupocie. Jest dla mnie nikim, powtarzam sobie. Bez niego też znajdę Lucyfera, a on sam jest dla mnie nikim.
Chwytam w dłonie jakiś patyk długości mojego ramienia i przełamuję go na pół. Trzask rozlega się nieznośnym echem po całym lesie. Pocieram butami o trawę, rozglądam się i uważnie badam teren, staram się zapamiętać każdy szczegół. W końcu okręcam się na palcach i puszczam pędem prosto przed siebie. Skręcam za skałami, z nadludzką precyzją omijam wystające zdradziecko korzenie , które tylko czekają, aż wpadnę w pułapkę. Kluczą między drzewami, zasłaniam oczy dłońmi, kiedy liście obijają się o moją twarz. Chwila nieuwagi i uderzam w sosnę, ale umiejętnie się od niej odbijam, a za mną z drzewa sypią się igły. Coś mi to przypomina, w mojej głowie powstaje podobny obraz, jaki mam przed oczami, ale wokół jest ciemno, a pnie zasnuwa mgła. Czuję przenikające mnie na wskroś uczucie zagrożenia, które znika równie szybko, jak się pojawiło i zabiera ze sobą dziwny obraz. Po moim czole spływa kropla potu, którą unicestwiam jednym płynnym ruchem ręki.
Potrząsam głową i rozglądam się w poszukiwaniu cichego, bezpiecznego i, co najważniejsze, niewidocznego miejsca. W oddali dostrzegam, że drzewa rosną gęściej, a ich pnie nikną w krzakach, więc kieruję się w tamtą stronę. Liście szeleszczą pod moimi stopami, z każdym krokiem jestem bliżej celu. Wiatr szumi mi w uszach i rozwiewa włosy wywołując uczucie lekkości i wznoszenia się w powietrze. Mam ochotę krzyczeć i walić w drzewa z wściekłości, ale zamiast tego biegnę przed siebie i nawet nie próbuję patrzeć pod nogi. Słyszę delikatny śpiew ptaków, stukot dzięcioła obrabiającego korę i szuranie pazurów wiewiórki. Pęd powietrza zmusza mnie do przymknięcia łzawiących oczu, słone krople spływają po policzkach a ja uświadamiam sobie, że to nie tylko przez wiatr. Ta słabość tylko potęguje mój gniew i sprawia, że obijam się o niemal każde drzewo i kopię każdy kamień, który potoczy mi się pod nogi. Pięknie, mszczę się na niewinnej naturze nieożywionej zamiast na tym beznadziejnym niebieskookim idiocie. Do czego to doszło.
Skręcam po raz kolejny wywołując nagły ruch powietrza co sprawia, że kolorowe liście wirują wokół mnie i odlatują, każdy w swoją stronę, wolne, ale bez oparcia. Sama jestem teraz jak jeden z nich. Zwiędły, samotny, czarny liść obracający się powoli, nie mogący znaleźć dogodnego miejsca. Swojego miejsca. A kiedy już układa się na ziemi, zostaje brutalnie zdeptany przez bezmyślne istoty takie jak ja. Ale co mnie obchodzą jakieś tam liście, jestem Śmiercią, a one nie żyją, nie zabieram ich do Podziemia, nie mają dusz... Kolejne podobieństwo. Dobra, mam duszę, ale już dawno skryła się gdzieś w głębi mojego serca i nie ma w planach ujawnienia się. Moje sumienie również wybrało się na wakacje i nie zamierza prędko z nich wracać, a mnie to odpowiada, dzięki temu mogę spać spokojnie, działać i nie przejmować się wyrzutami, jakie dopadną mnie potem. One zwyczajnie się nie pojawią, a ja nie będę zwracała uwagi na takie bzdury.
Zakręcony potok myśli przerywa szarpnięcie za nogę i palący ból w kostce. Zdążam spojrzeć w dół i dostrzec wystający z ziemi zdradziecki korzeń. Tracę grunt pod nogami, przez chwilę unoszę się w powietrzu. Odbijam się od drzewa, nie mogę złapać równowagi, upadam i turlam się w dół stromego zbocza pokrytego liśćmi i zarośniętego drzewami oraz krzakami, przez które przelatuję. Po twarzy spływają mi strużki krwi, czuję lekkie pieczenie w miejscach, w których gałązki przecięły skórę. Uderzam nosem o ziemię, metaliczna ciesz spływa mi na język, korzeń rozrywa dolną wargę wywołując palący ból, który mój mózg rejestruje z zawrotną szybkością. Bezwładnie toczę się dalej, próbuję się zatrzymać, złapać czegoś, wbijam paznokcie w zimną, wilgotną ziemię, ale to nie pomaga, ani trochę nie zwalniam. Moje nogi ocierają się o pnie, głowa cudem omija drzewa. Włosy zaplątują się w patyki, zostają za mną, liście oblepiają ubranie, wszystko wokół wiruje, jest niewyraźne, rozmazuje mi się przed oczami, kiedy próbuję je otworzyć. Rejestruję tylko szum towarzyszący zgniataniu liści, robaków, trzaskające gałązki, kamienie pod moim ciałem, wbijające się w nie bezlitośnie. Słyszę odgłos rozrywającego się materiału, czuję chłód na plecach i prawym ramieniu, coś przebija mi łydkę, tłumię okrzyk bólu rozsadzający mi gardło. Zagryzam wnętrze policzka, by skupić się na krwi spływającej na podniebienie, wirującej w moich ustach. Ledwie mogę oddychać, kawałki kory zasypują moje nozdrza kiedy próbuję zaczerpnąć powietrza i przepuszczają niewielką jego część. Płuca wołają o więcej, ciało domaga się końca tego szaleńczego wyścigu z samym sobą. Nic nie mogę zrobić. Próbuję zwinąć się w kłębek, ale wiatr rozpycha moje kończyny, nie pozwalając im się złączyć, zakazując kręgom się złożyć. Muszę być skałą. Muszę dotrwać do końca.
Nagle wszystko wokół mnie gwałtownie się zatrzymuje, moje ciało wygina się w łuk, ręce i nogi lecą do przodu, ale brzuch zostaje zatrzymany przez drzewo. Wnętrzności podchodzą mi do gardła, żebra ledwo wytrzymują nacisk, moje oczy niemal wyskakują z orbit, krew rozchlapuje się przede mną, opada na liście w postaci miliona czerwonych kropli. Kręci mi się w głowie, która opada na ziemię, przytłoczona własnym ciężarem. Ręce drętwieją, nogi uginają się pod wpływem ognistego bólu rozchodzącego się po całym moim wnętrzu. Dłonie same zaciskają się w pięści i podsuwają do twarzy. Otwieram usta i wbijam zęby w zbielałe kostki, nie panuję nad sobą, ból kontroluje moje ruchy, nie pozwala rozluźnić mięśni. Zapadam się w sobie, kurczę do środka, ściskam jak najbardziej, pragnę zniknąć i nigdy nie wracać. Nie widzę niczego, co jest obok, nie dociera do mnie żaden ptasi świergot, żaden szelest liści, cierpienie zagłusza wszystko.
W końcu do mojej świadomości przebija się krzyk. Ludzki głos wrzeszczący jakieś słowa. Nie, jedno słowo.
- Silver!
Moje imię. Pamiętam, że to moje imię. Znajomy głos, znajome słowo. Znienawidzony głos, którego nie chcę słyszeć.
Szeroko otwieram oczy, ból nagle przestaje mieć znaczenie, spycham go w najgłębsze zakamarki mojego umysłu. Zrywam się gwałtownie, podpieram o pień, kiedy zaczyna kręcić mi się w głowie. Odpycham się, omijam drzewo i biegnę, nie zwracając uwagi na to, że wszystko wiruje. Czuję kłucie w nodze, pieczenie na twarzy, zimne powietrze na nagiej skórze, z której zsunął się podarty materiał. Nagiej skórze? On za mną biegnie, słyszę trzaskanie liści i patyków pod jego stopami przy każdym kroku, jaki wykonuje w moją stronę. Wiatr rzuca moimi włosami na wszystkie strony, strzępy szaty trzepoczą za mną. Nogi odmawiają posłuszeństwa, ale jakimś cudem zmuszam je do zwiększenia prędkości. Biegnę rozpędzona tak mocno, że choćbym chciała, nie mogę tak po prostu się zatrzymać. Albo zrobię to w końcu powoli, delikatnie zwalniając, albo zatrzyma mnie coś innego, a bolesne zderzenie z drzewem powtórzy się, ale tym razem już się tak łatwo nie podniosę, choćby brunet stał tuż przy mnie.
- Stój! - rozlega się za moimi plecami, mocny głos odbija się echem i wraca do mnie, otaczając ze wszystkich stron moje uszy, które najchętniej bym teraz odcięła.
Nie pozwolę mu się dogonić, nie ma takiej możliwości, muszę przyspieszyć. Niemal potykam się już o własne nogi, ale udaje mi się zwiększyć tempo. Niebezpiecznie pochylam się do przodu, łapię równowagę, ale jest coraz trudniej. Mam ochotę krzyczeć i walić we wszystko wokół, ale postanowienie ucieczki przeważa nad wszystkim innym. Zbiegam w dół zygzakiem, obijając się o pnie, powiększając siniaki powstające na moich ramionach. Za którymś razem słyszę jego kroki, jest coraz bliżej. Gwałtownie rzucam się w prawo, celując w kępę krzaków w nadziei, że mnie zatrzymają, ale nie trafiam i znów zsuwam się po zboczu. Moje ciało wydaje się już doszczętnie wyniszczone, ale nie, jak widać wszystko da się załatwić. Kamienie w plecach, poharatana twarz, rozcięte dłonie i poobrywane paznokcie to jedne z łagodniejszych skutków turlania się po liściach, odłamkach skał i ostrych patykach. W końcu zbocze się kończy, ale to nie koniec mojej leśnej przygody, ponieważ kończy się gwałtownym, niezwykle stromym spadkiem w dół, na spiczaste głazy wielkości średniego samochodu. Moje nogi zsuwają się pierwsze, ciągnąć za sobą resztę ciała. Próbuję złapać się czegoś w miarę stabilnego i wytrzymałego, ale w moje dłonie wpadają tylko zgniłe liście i małe kamyki. Odpuszczam, zerkam w dół, na moje stopy zbliżające się do ziemi, zamykam oczy i czekam na uderzenie, zamiast którego czuję nagłe szarpnięcie, a ręka niemal wyskakuje ze stawu. Zadzieram głowę i napotykam spojrzenie głębokich niebieskich oczu wyrażających dogłębne przerażenie i wytrwałość. Jego palce zaciskają się na moich, ramiona są napięte. Powoli ciągnie mnie do siebie, zaciska zęby z wysiłku, ale trzyma mocno i nie zamierza puścić.
W końcu ląduję z twarzą wciśniętą w pierś chłopaka, jego dłońmi na swoich plecach. Upada na ziemię, ja leżę na nim, dzięki niemu nie czuję uderzenia. Wciągam powietrze i czuję zapach kawy z mlekiem, wymieszane ze sobą w idealnych proporcjach. Wiatr tańczy w moich włosach, ciepłe dłonie bruneta ogrzewają moją zmarzniętą skórę, dają mi poczucie bezpieczeństwa, ale nic nie trwa wiecznie. Nic, oprócz Śmierci.
Podnoszę się szybko i wstaję z zapałem godnym olimpijczyka. Podaję mu rękę, ale spogląda na nią, potem na mnie i wstaje, ignorując pomoc. Wzruszam ramionami, krzyżuję je i odwracam się do niego tyłem. Podchodzę do sporych rozmiarów kamienia i siadam na nim, przypominając sobie dlaczego jestem wściekła. Powinnam być. Nieważne, że mnie uratował. Wiem, co muszę mu powiedzieć i nic tego w tej chwili nie zmieni.
- Co jest? - słyszę jego zwyczajowe pytanie.- Myślałem, że jesteśmy kwita, co?
Wzdycham głęboko, napinam mięśnie i jeszcze bardziej się prostuję. Ignoruję fakt, że jestem półnaga i kręcę głową, jakby sama do siebie. Mam w głowie mnóstwo wątpliwości, ale nie mogę tak łatwo zmieniać decyzji, bo to by mnie zniszczyło. On nic dla mnie nie znaczy, powtarzam sobie, Zupełnie nic.- Więc co mam jeszcze zrobić? Upozorować wypadek i znowu wybawić cię z opresji jak prawdziwy bohater, którym oczywiście jestem? - szczerzy się i zabawnie wymachuje ręką, udając średniowieczną damę.
- Nic. - Zaczynam ciężej oddychać wiedząc, jakie słowa za chwilę wypłyną z moich ust. - Po prostu odejdź. I nie wracaj. Nie potrzebuję cię.
Zapada cisza, czuje na sobie jego spojrzenie, zapewne pełne zaskoczenia i urazy, ale nic nie mogę na to poradzić. Słyszę odgłosy kroków, ale nie cichną. Kręci się w kółko.
- Pomogę ci. Właśnie że mnie potrzebujesz – mówi w końcu, a ja próbuję nie zwracać uwagi na to, jak głos mu się załamał.
- Nie. Nie potrzebuję. Nie chcę cię – muszę dosłownie wypychać z siebie te słowa. - Przeszkadzasz mi. Odejdź, słyszysz? - na końcu zaczynam krzyczeć i gwałtownie odwracam się w jego stronę.
Przez chwilę patrzy na mnie i umiejętnie ukrywa wszystkie emocje, jeśli jakieś w ogóle u niego wywołałam. W końcu mruga i nabiera powietrza.
- W porządku.
Patrzę, a on wbija wzrok w swoje buty, odwraca się i odchodzi. Przez długi czas nie znika z mojego pola widzenia. Poradzę sobie bez niego. Znajdę Lucyfera. Przecież tylko o to mi chodzi.
Tylko o Lucyfera, prawda?
Tak, tak, TAK WIEM, ŻE KRÓTKI. xd Ale zaplanowałam sobie, że skończy się w tym a nie innym momencie, więc... Pisałam w międzyczasie tyle, ile potrafiłam, nie mam zamiaru na siłę przeciągać tekstu by było go więcej. Mam nadzieję, że Wam się podobało, czekam na komentarze, ma ich być więcej niż ostatnimi czasy :D
Pozdrawiam,
Nika
PS. Zapraszam na bloga pewnej dziewczyny... :D
http://i-cant-love-you-but-i-love.blogspot.com/ <3
- Jesteś największym idiotą jaki kiedykolwiek miał okazję stąpać po tej planecie a wierz mi, że było ich wielu! - krzyczę, ignorując fakt, że ktoś może mnie usłyszeć. - Mówiłam ci, że masz tu zostać, nie ruszać się i czekać na mnie, dokładnie w tym miejscu! - Tupię nogą dla podkreślenia każdego z ostatnich wyrazów. - Ty natomiast byłeś na tyle bezmyślny, żeby nie tylko mnie nie posłuchać, ale jeszcze wejść do miejsca, w którym pod żadnym pozorem nie chciałabym cię widzieć!
Dyszę ciężko, brakuje mi powietrza. Patrzę na niego z furią, a on nawet nie raczy podnieść na mnie wzroku. Czuję, jak ogarnia mnie jeszcze większa wściekłość, o ile to w ogóle możliwe. Robię mechaniczny krok w jego stronę, a z mojego gardła wydobywa się jęk irytacji. Umysł zalewają mi setki myśli kołaczących o ściany mojej czaszki z taką siłą, że mam wrażenie, jakby kość zaraz miała się rozkruszyć. Skronie pulsują, serce bije szybciej z wysiłku, a paznokcie wbijają się we wnętrze zaciśniętej dłoni. Rozglądam się wokół, spoglądam na twarde, wytrzymałe drzewa, które pomimo wiatru, deszczu czy nawet interwencji człowieka walczą o swoje miejsce. Patrzę na błyszczące w promieniach słońca gładkie liście, trzymające się kurczowo mocnych gałęzi. One przynajmniej mają twarde oparcie, coś, co powstrzymuje je przed upadkiem, dopóki nie jest zmuszone puścić, by uratować siebie, a one nie mają nic przeciwko temu. Nie mogą mieć.
Zaciskam powieki i odwracam się plecami do chłopaka, wzdychając teatralnie. Jestem dogłębnie wkurzona i nie mam zamiaru tak łatwo odpuścić, o nie. To jeszcze nie koniec. Myślę o tym, jaki był głupi, skupiam się na gniewie, który znów wzrasta i gotuje się we mnie, by wybuchnąć jak granat, którym niewątpliwie teraz jestem.
- Słuchaj jak do ciebie mówię! - Tracę panowanie nad sobą. - Patrz na mnie!
Pozostaje niewzruszony, a nawet prostuje się wyzywająco co sprawia, że krew w moich żyłach zaczyna się gotować. Mam go dość, że już nie wspomnę o jego bezmyślności i bezgranicznej głupocie. Jest dla mnie nikim, powtarzam sobie. Bez niego też znajdę Lucyfera, a on sam jest dla mnie nikim.
Chwytam w dłonie jakiś patyk długości mojego ramienia i przełamuję go na pół. Trzask rozlega się nieznośnym echem po całym lesie. Pocieram butami o trawę, rozglądam się i uważnie badam teren, staram się zapamiętać każdy szczegół. W końcu okręcam się na palcach i puszczam pędem prosto przed siebie. Skręcam za skałami, z nadludzką precyzją omijam wystające zdradziecko korzenie , które tylko czekają, aż wpadnę w pułapkę. Kluczą między drzewami, zasłaniam oczy dłońmi, kiedy liście obijają się o moją twarz. Chwila nieuwagi i uderzam w sosnę, ale umiejętnie się od niej odbijam, a za mną z drzewa sypią się igły. Coś mi to przypomina, w mojej głowie powstaje podobny obraz, jaki mam przed oczami, ale wokół jest ciemno, a pnie zasnuwa mgła. Czuję przenikające mnie na wskroś uczucie zagrożenia, które znika równie szybko, jak się pojawiło i zabiera ze sobą dziwny obraz. Po moim czole spływa kropla potu, którą unicestwiam jednym płynnym ruchem ręki.
Potrząsam głową i rozglądam się w poszukiwaniu cichego, bezpiecznego i, co najważniejsze, niewidocznego miejsca. W oddali dostrzegam, że drzewa rosną gęściej, a ich pnie nikną w krzakach, więc kieruję się w tamtą stronę. Liście szeleszczą pod moimi stopami, z każdym krokiem jestem bliżej celu. Wiatr szumi mi w uszach i rozwiewa włosy wywołując uczucie lekkości i wznoszenia się w powietrze. Mam ochotę krzyczeć i walić w drzewa z wściekłości, ale zamiast tego biegnę przed siebie i nawet nie próbuję patrzeć pod nogi. Słyszę delikatny śpiew ptaków, stukot dzięcioła obrabiającego korę i szuranie pazurów wiewiórki. Pęd powietrza zmusza mnie do przymknięcia łzawiących oczu, słone krople spływają po policzkach a ja uświadamiam sobie, że to nie tylko przez wiatr. Ta słabość tylko potęguje mój gniew i sprawia, że obijam się o niemal każde drzewo i kopię każdy kamień, który potoczy mi się pod nogi. Pięknie, mszczę się na niewinnej naturze nieożywionej zamiast na tym beznadziejnym niebieskookim idiocie. Do czego to doszło.
Skręcam po raz kolejny wywołując nagły ruch powietrza co sprawia, że kolorowe liście wirują wokół mnie i odlatują, każdy w swoją stronę, wolne, ale bez oparcia. Sama jestem teraz jak jeden z nich. Zwiędły, samotny, czarny liść obracający się powoli, nie mogący znaleźć dogodnego miejsca. Swojego miejsca. A kiedy już układa się na ziemi, zostaje brutalnie zdeptany przez bezmyślne istoty takie jak ja. Ale co mnie obchodzą jakieś tam liście, jestem Śmiercią, a one nie żyją, nie zabieram ich do Podziemia, nie mają dusz... Kolejne podobieństwo. Dobra, mam duszę, ale już dawno skryła się gdzieś w głębi mojego serca i nie ma w planach ujawnienia się. Moje sumienie również wybrało się na wakacje i nie zamierza prędko z nich wracać, a mnie to odpowiada, dzięki temu mogę spać spokojnie, działać i nie przejmować się wyrzutami, jakie dopadną mnie potem. One zwyczajnie się nie pojawią, a ja nie będę zwracała uwagi na takie bzdury.
Zakręcony potok myśli przerywa szarpnięcie za nogę i palący ból w kostce. Zdążam spojrzeć w dół i dostrzec wystający z ziemi zdradziecki korzeń. Tracę grunt pod nogami, przez chwilę unoszę się w powietrzu. Odbijam się od drzewa, nie mogę złapać równowagi, upadam i turlam się w dół stromego zbocza pokrytego liśćmi i zarośniętego drzewami oraz krzakami, przez które przelatuję. Po twarzy spływają mi strużki krwi, czuję lekkie pieczenie w miejscach, w których gałązki przecięły skórę. Uderzam nosem o ziemię, metaliczna ciesz spływa mi na język, korzeń rozrywa dolną wargę wywołując palący ból, który mój mózg rejestruje z zawrotną szybkością. Bezwładnie toczę się dalej, próbuję się zatrzymać, złapać czegoś, wbijam paznokcie w zimną, wilgotną ziemię, ale to nie pomaga, ani trochę nie zwalniam. Moje nogi ocierają się o pnie, głowa cudem omija drzewa. Włosy zaplątują się w patyki, zostają za mną, liście oblepiają ubranie, wszystko wokół wiruje, jest niewyraźne, rozmazuje mi się przed oczami, kiedy próbuję je otworzyć. Rejestruję tylko szum towarzyszący zgniataniu liści, robaków, trzaskające gałązki, kamienie pod moim ciałem, wbijające się w nie bezlitośnie. Słyszę odgłos rozrywającego się materiału, czuję chłód na plecach i prawym ramieniu, coś przebija mi łydkę, tłumię okrzyk bólu rozsadzający mi gardło. Zagryzam wnętrze policzka, by skupić się na krwi spływającej na podniebienie, wirującej w moich ustach. Ledwie mogę oddychać, kawałki kory zasypują moje nozdrza kiedy próbuję zaczerpnąć powietrza i przepuszczają niewielką jego część. Płuca wołają o więcej, ciało domaga się końca tego szaleńczego wyścigu z samym sobą. Nic nie mogę zrobić. Próbuję zwinąć się w kłębek, ale wiatr rozpycha moje kończyny, nie pozwalając im się złączyć, zakazując kręgom się złożyć. Muszę być skałą. Muszę dotrwać do końca.
Nagle wszystko wokół mnie gwałtownie się zatrzymuje, moje ciało wygina się w łuk, ręce i nogi lecą do przodu, ale brzuch zostaje zatrzymany przez drzewo. Wnętrzności podchodzą mi do gardła, żebra ledwo wytrzymują nacisk, moje oczy niemal wyskakują z orbit, krew rozchlapuje się przede mną, opada na liście w postaci miliona czerwonych kropli. Kręci mi się w głowie, która opada na ziemię, przytłoczona własnym ciężarem. Ręce drętwieją, nogi uginają się pod wpływem ognistego bólu rozchodzącego się po całym moim wnętrzu. Dłonie same zaciskają się w pięści i podsuwają do twarzy. Otwieram usta i wbijam zęby w zbielałe kostki, nie panuję nad sobą, ból kontroluje moje ruchy, nie pozwala rozluźnić mięśni. Zapadam się w sobie, kurczę do środka, ściskam jak najbardziej, pragnę zniknąć i nigdy nie wracać. Nie widzę niczego, co jest obok, nie dociera do mnie żaden ptasi świergot, żaden szelest liści, cierpienie zagłusza wszystko.
W końcu do mojej świadomości przebija się krzyk. Ludzki głos wrzeszczący jakieś słowa. Nie, jedno słowo.
- Silver!
Moje imię. Pamiętam, że to moje imię. Znajomy głos, znajome słowo. Znienawidzony głos, którego nie chcę słyszeć.
Szeroko otwieram oczy, ból nagle przestaje mieć znaczenie, spycham go w najgłębsze zakamarki mojego umysłu. Zrywam się gwałtownie, podpieram o pień, kiedy zaczyna kręcić mi się w głowie. Odpycham się, omijam drzewo i biegnę, nie zwracając uwagi na to, że wszystko wiruje. Czuję kłucie w nodze, pieczenie na twarzy, zimne powietrze na nagiej skórze, z której zsunął się podarty materiał. Nagiej skórze? On za mną biegnie, słyszę trzaskanie liści i patyków pod jego stopami przy każdym kroku, jaki wykonuje w moją stronę. Wiatr rzuca moimi włosami na wszystkie strony, strzępy szaty trzepoczą za mną. Nogi odmawiają posłuszeństwa, ale jakimś cudem zmuszam je do zwiększenia prędkości. Biegnę rozpędzona tak mocno, że choćbym chciała, nie mogę tak po prostu się zatrzymać. Albo zrobię to w końcu powoli, delikatnie zwalniając, albo zatrzyma mnie coś innego, a bolesne zderzenie z drzewem powtórzy się, ale tym razem już się tak łatwo nie podniosę, choćby brunet stał tuż przy mnie.
- Stój! - rozlega się za moimi plecami, mocny głos odbija się echem i wraca do mnie, otaczając ze wszystkich stron moje uszy, które najchętniej bym teraz odcięła.
Nie pozwolę mu się dogonić, nie ma takiej możliwości, muszę przyspieszyć. Niemal potykam się już o własne nogi, ale udaje mi się zwiększyć tempo. Niebezpiecznie pochylam się do przodu, łapię równowagę, ale jest coraz trudniej. Mam ochotę krzyczeć i walić we wszystko wokół, ale postanowienie ucieczki przeważa nad wszystkim innym. Zbiegam w dół zygzakiem, obijając się o pnie, powiększając siniaki powstające na moich ramionach. Za którymś razem słyszę jego kroki, jest coraz bliżej. Gwałtownie rzucam się w prawo, celując w kępę krzaków w nadziei, że mnie zatrzymają, ale nie trafiam i znów zsuwam się po zboczu. Moje ciało wydaje się już doszczętnie wyniszczone, ale nie, jak widać wszystko da się załatwić. Kamienie w plecach, poharatana twarz, rozcięte dłonie i poobrywane paznokcie to jedne z łagodniejszych skutków turlania się po liściach, odłamkach skał i ostrych patykach. W końcu zbocze się kończy, ale to nie koniec mojej leśnej przygody, ponieważ kończy się gwałtownym, niezwykle stromym spadkiem w dół, na spiczaste głazy wielkości średniego samochodu. Moje nogi zsuwają się pierwsze, ciągnąć za sobą resztę ciała. Próbuję złapać się czegoś w miarę stabilnego i wytrzymałego, ale w moje dłonie wpadają tylko zgniłe liście i małe kamyki. Odpuszczam, zerkam w dół, na moje stopy zbliżające się do ziemi, zamykam oczy i czekam na uderzenie, zamiast którego czuję nagłe szarpnięcie, a ręka niemal wyskakuje ze stawu. Zadzieram głowę i napotykam spojrzenie głębokich niebieskich oczu wyrażających dogłębne przerażenie i wytrwałość. Jego palce zaciskają się na moich, ramiona są napięte. Powoli ciągnie mnie do siebie, zaciska zęby z wysiłku, ale trzyma mocno i nie zamierza puścić.
W końcu ląduję z twarzą wciśniętą w pierś chłopaka, jego dłońmi na swoich plecach. Upada na ziemię, ja leżę na nim, dzięki niemu nie czuję uderzenia. Wciągam powietrze i czuję zapach kawy z mlekiem, wymieszane ze sobą w idealnych proporcjach. Wiatr tańczy w moich włosach, ciepłe dłonie bruneta ogrzewają moją zmarzniętą skórę, dają mi poczucie bezpieczeństwa, ale nic nie trwa wiecznie. Nic, oprócz Śmierci.
Podnoszę się szybko i wstaję z zapałem godnym olimpijczyka. Podaję mu rękę, ale spogląda na nią, potem na mnie i wstaje, ignorując pomoc. Wzruszam ramionami, krzyżuję je i odwracam się do niego tyłem. Podchodzę do sporych rozmiarów kamienia i siadam na nim, przypominając sobie dlaczego jestem wściekła. Powinnam być. Nieważne, że mnie uratował. Wiem, co muszę mu powiedzieć i nic tego w tej chwili nie zmieni.
- Co jest? - słyszę jego zwyczajowe pytanie.- Myślałem, że jesteśmy kwita, co?
Wzdycham głęboko, napinam mięśnie i jeszcze bardziej się prostuję. Ignoruję fakt, że jestem półnaga i kręcę głową, jakby sama do siebie. Mam w głowie mnóstwo wątpliwości, ale nie mogę tak łatwo zmieniać decyzji, bo to by mnie zniszczyło. On nic dla mnie nie znaczy, powtarzam sobie, Zupełnie nic.- Więc co mam jeszcze zrobić? Upozorować wypadek i znowu wybawić cię z opresji jak prawdziwy bohater, którym oczywiście jestem? - szczerzy się i zabawnie wymachuje ręką, udając średniowieczną damę.
- Nic. - Zaczynam ciężej oddychać wiedząc, jakie słowa za chwilę wypłyną z moich ust. - Po prostu odejdź. I nie wracaj. Nie potrzebuję cię.
Zapada cisza, czuje na sobie jego spojrzenie, zapewne pełne zaskoczenia i urazy, ale nic nie mogę na to poradzić. Słyszę odgłosy kroków, ale nie cichną. Kręci się w kółko.
- Pomogę ci. Właśnie że mnie potrzebujesz – mówi w końcu, a ja próbuję nie zwracać uwagi na to, jak głos mu się załamał.
- Nie. Nie potrzebuję. Nie chcę cię – muszę dosłownie wypychać z siebie te słowa. - Przeszkadzasz mi. Odejdź, słyszysz? - na końcu zaczynam krzyczeć i gwałtownie odwracam się w jego stronę.
Przez chwilę patrzy na mnie i umiejętnie ukrywa wszystkie emocje, jeśli jakieś w ogóle u niego wywołałam. W końcu mruga i nabiera powietrza.
- W porządku.
Patrzę, a on wbija wzrok w swoje buty, odwraca się i odchodzi. Przez długi czas nie znika z mojego pola widzenia. Poradzę sobie bez niego. Znajdę Lucyfera. Przecież tylko o to mi chodzi.
Tylko o Lucyfera, prawda?
Tak, tak, TAK WIEM, ŻE KRÓTKI. xd Ale zaplanowałam sobie, że skończy się w tym a nie innym momencie, więc... Pisałam w międzyczasie tyle, ile potrafiłam, nie mam zamiaru na siłę przeciągać tekstu by było go więcej. Mam nadzieję, że Wam się podobało, czekam na komentarze, ma ich być więcej niż ostatnimi czasy :D
Pozdrawiam,
Nika
PS. Zapraszam na bloga pewnej dziewczyny... :D
http://i-cant-love-you-but-i-love.blogspot.com/ <3
sobota, 26 października 2013
No i jest Fanpage ! :D
Zrobiłam
tego nieszczęsnego fanpage'a na Facebook'u ;) Lajkujcie, jest po
prawej stronie bloga :D Bądźcie na bieżąco :3 Pomyślałam, że
to może być niezły pomysł, a kilka osób stwierdziło, że
faktycznie, mogłoby coś takiego być, więc proszę bardzo !
:)
Pozdrawiam,
Nika
Pozdrawiam,
Nika
piątek, 25 października 2013
Fanpage :)
Tak na marginesie zastanawiałam się nad założeniem fanpage'a bloga na facebook'u, dzięki temu bylibyście jeszcze bardziej na bieżąco. Zamieszczałabym informacje o nowych rozdziałach i postach itp., mielibyśmy lepszy kontakt itp., kto jest za? :D Piszcie, czekam na Wasze opinie.
Pozdrawiam,
Nika
PS. Komentujcie nowy rozdział, a kto nie skomentował poprzednich... Co tu jeszcze robi, na dół strony proszę ! :D
Pozdrawiam,
Nika
PS. Komentujcie nowy rozdział, a kto nie skomentował poprzednich... Co tu jeszcze robi, na dół strony proszę ! :D
Rozdział V, part II.
Schodzę coraz głębiej, powietrze
wokół mnie gęstnieje a wszechobecna cisza jest tak pusta, że
przebijają się przez nią nawet najdelikatniejsze ruchy powietrza.
Próbuję zadrzeć do góry szatę, ale orientuję się, że nie mam
jej na sobie. Została na górze, a ja muszę jeszcze wśliznąć się
do pokoju po nową. Potykam się o jeden z wielu rozsypanych na
prowizorycznej drodze kamieni i niemal przewracam, ale w porę
znajduję oparcie w skalnej ścianie po prawej. Zimna krawędź
kaleczy moją dłoń, a ja syczę z bólu i lekko zaciskam zęby, by
nie krzyknąć z zaskoczenia. Przyciskam krwawiące miejsce do ust i
zlizuję czerwoną ciecz. Czuję pieczenie i w duchu przeklinam
Lucyfera za to okropne ludzkie ciało. Wieczność bez bólu? Rany,
świetna sprawa, co? Ale nie, musiał ze mnie zrobić człowieka,
nieważne czym byłam wcześniej.
Krok za krokiem podążam niżej mając nadzieję, że nikt mnie nie zauważy. Powinnam pewnie wiedzieć, że to tak nie działa, że nadzieja bywa złudna i to w większości przypadków, ale oślepiona tą nikłą szansą na powodzenie i wydostanie się stąd bez trudu nie zwracam uwagi na to, że zachowuję się niewiarygodnie głupio i kiedy już wyjdę na powierzchnię osobiście trzasnę się za to w twarz. Cóż, bywa i tak.
Omijam kolejne dziury i kluczę ostrożnie między głazami. Za każdym razem gdy się potykam zatrzymuję się, nadstawiam uszu i rozglądam się wokół, czy kogoś nie zaalarmowałam. Uderzam głową w stalaktyty zwisające na wysokości moich oczu, ocieram ramionami ściany, a ich wilgoć sprawia, że ubranie zaczyna się do mnie lepić. Wzdycham głośno i brnę dalej w te oślizłe szczeliny. Zerkam ukradkiem na wszystkie strony i kątek oka widzę czarną plamę. Macham ręką, jakbym chciała opędzić się od złośliwej muchy i trafiam w coś zdecydowanie większego niż owad. Rozlega się ogłuszający pisk, a obrzydliwy, hałaśliwy nietoperz odlatuje w stronę wejścia do głównego holu. Przypominam sobie, że te stworzenia często przesiadywały na ramionach Łysola i ogarnia mnie panika. Wredna namiastka legendarnego krwiopijcy zaraz doniesie o mnie temu zdrajcy. Moje nogi same zrywają się do biegu, zanim zdążę o tym pomyśleć. Przez cała drogę ani razu się nie potykam, bez przeszkód przeskakuję wszystkie kamienie, wgłębienia i dziury, schylam głowę w odpowiednich momentach i ani razu nie zaczepiam o skały. Działam w stu procentach instynktownie czyli robię to, co zawsze wychodziło mi najlepiej. Zero przygotowania. Żadnego planu. Bez przemyślenia.
Dopadam wejścia do głównego korytarza i rozglądam się w poszukiwaniu złośliwego stworzonka. Dostrzegam jak znika za zakrętem i stwierdzam, że jeśli skupię się na zabraniu broni i szaty to mam szansę zdążyć. Rzucam się w stronę swojego pokoju, a moje nogi niemal plączą się ze sobą. Docieram do drzwi i obracam gałkę. Czuję na dłoni chłód metalu. Pcham z całej siły i wpadam do pomieszczenia, od razu kierując się w stronę łóżka. Wsuwam rękę pod deski i materac, wymacuję zawiniątka i obwiązuję je sobie wokół paska. Kopnięciem otwieram szafę, wyszarpuję z niej czarny materiał i zarzucam go na siebie. Wybiegam z sypialni i już mam lecieć w stronę wyjścia, kiedy słyszę przerażony krzyk, niczym zranione zwierzę. Normalnie nie zwróciłabym na to uwagi, ale poznaję ten głos. Opowiadał o mnie. O moich czarnych włosach, szarych oczach, zadartym nosie i cieniach pod dolnymi powiekami. O prawdziwej mnie, takiej, jakiej jeszcze nikt nie widział.
Całkowicie zignorowałam fakt, że miał zostać przy wejściu i na mnie czekać. Ruszam w stronę, z której dobiegł wrzask jeszcze zanim podejmuję decyzję. Twarde sztylety obijają się o moje biodra, a szata łopocze mi na plecach. Zaciskam zęby i zmuszam się do zwiększenia prędkości. Słyszę uderzenia moich butów o gładką posadzkę, od której odbija się niebieskawe światło świec zawieszonych na równi nieskazitelnych marmurowych ścianach. Czuję, że jestem blisko, słyszę jego głos coraz wyraźniej, musi być za następnym zakrętem.
Gaśnie ogień. Jakby miliony rąk nagle zacisnęło się na płomykach, by je unicestwić. Pewna kierunku, w którym biegnę poruszam się dalej, ale po kilku krokach z całym impetem wpadam w ścianę i osuwam się na ziemię. Przyciskam dłoń do nosa i czuję spływająca mi po palcach krew. Warga nie jest w lepszym stanie, a we włosach wymacuję mokre wgłębienie. Zaciskam zęby, zamykam oczy, słyszę zbliżające się w moją stronę kroki.
Zastanawiam się co jeszcze mogę zrobić. Powinnam walczyć, wiem to, ale nie jestem w stanie się podnieść. Ledwie dotykam zimnej rękojeści noża, moja ręka opada bezwładnie na lodowatą posadzkę. Przez powieki dociera do mnie słabe światło. Z trudem mrugam i zawieszam wzrok na tym, co pojawia się przede mną. Patrzę w błyszczące, niebieskie oczy wpatrujące się we mnie z zainteresowaniem i troską, która wywołuje u mnie zdziwienie. Widzę, że chłopak wyciąga do mnie rękę, ale nie mogę unieść swojej. Moje powieki znów opadają. Czuję, że brunet podnosi mnie i podtrzymuje, żebym nie upadła. Zaciskam palce na jego ramieniu i zmuszam nogi do posłuszeństwa. Napinam wszystkie mięśnie, próbuję poruszać dłońmi i częściowo odzyskuję nad nimi władzę. Nakłaniam się do biegu, a kiedy słyszę za plecami krzyki Łysola i jego pomocników, adrenalina robi swoje. Kątem oka dostrzegam, że trafili czymś w nogę chłopaka, który łapie się za łydkę i gwałtownie zwalnia. Chwytam go za łokieć, szarpię do siebie i puszczam się pędem w stronę końca korytarza. Po drodze gubię kilka sztyletów i w duchu przeklinam się za to szpetnie, ale nie rezygnuję. Biegnę dalej i w końcu dopadam skalnych ścian. Gwałtownie skręcam, ciągnąc za sobą niebieskookiego i pilnując swoich kończyn, by nie odmówiły posłuszeństwa, dopóki nie będziemy bezpieczni. Teraz jest trudniej, bo oprócz siebie muszę prowadzić też chłopaka, by się nie potknął i nie nadział na skałę. Dyszę ciężko, a w środku zaczynam cieszyć się jak głupia, kiedy dostrzegam zarys wyjścia z tego koszmaru. Przyspieszam jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe i rzucam się w tamtą stronę niczym wygłodniały pies na świeże mięso. Wiem, że Łysol nie wyjdzie z cienia, bo się tego boi. Nigdy nie był na powierzchni i jest przekonany, że to bardzo niebezpieczne, dlatego Lucyfer wysyłał tam zawsze mnie i kilku swoich najlepszych ludzi, oprócz właśnie Łysola, który umywał ręce.
Moje mięśnie płoną żywym ogniem, a kości trzeszczą niebezpiecznie. Skaczę na skałę i z cały swój wysiłek wkładam w nakreślenie jak najszybciej kilku symboli. Skała się kruszy, a ja wyskakuję do światła i zaciskam dłoń na rękojeści sztyletu na wypadek, gdyby przejście nie zdążyło się zamknąć zanim jakiś rozpędzony dureń przez nie przebiegnie. Kamienie układają się z powrotem i wreszcie jesteśmy bezpieczni. Odwracam się powoli i patrzę chłopakowi prosto w oczy.
- Mathis... - warczę przez zęby.
Mam na końcu języka tyle słów, którymi go określę, że nawet nie wiem od czego zacząć. Wypełnia mnie gniew, wręcz wściekłość i furia, bo kiedy nic nam nie grozi moją głowę wypełnia myśl, że miał tu zostać i na mnie czekać. Pożałuje tego. Dostrzegam jego spojrzenie, w którym kryje się udawana pewność siebie i strach, który próbuje ukryć. Otwieram usta, by potraktować go serią wyzwisk i wrzasków.
I jak? :) Co myślicie? Podobało się? ;) Współczujecie trochę Mathisowi tego, co go czeka? :D
Czekam na komentarze i głosujcie w ankiecie po prawej :3
Pozdrawiam,
Nika
PS. Niedługo (czyt. prawdopodobnie w ten weekend xd) recenzja "Angelfall" na moim blogu ;3
Krok za krokiem podążam niżej mając nadzieję, że nikt mnie nie zauważy. Powinnam pewnie wiedzieć, że to tak nie działa, że nadzieja bywa złudna i to w większości przypadków, ale oślepiona tą nikłą szansą na powodzenie i wydostanie się stąd bez trudu nie zwracam uwagi na to, że zachowuję się niewiarygodnie głupio i kiedy już wyjdę na powierzchnię osobiście trzasnę się za to w twarz. Cóż, bywa i tak.
Omijam kolejne dziury i kluczę ostrożnie między głazami. Za każdym razem gdy się potykam zatrzymuję się, nadstawiam uszu i rozglądam się wokół, czy kogoś nie zaalarmowałam. Uderzam głową w stalaktyty zwisające na wysokości moich oczu, ocieram ramionami ściany, a ich wilgoć sprawia, że ubranie zaczyna się do mnie lepić. Wzdycham głośno i brnę dalej w te oślizłe szczeliny. Zerkam ukradkiem na wszystkie strony i kątek oka widzę czarną plamę. Macham ręką, jakbym chciała opędzić się od złośliwej muchy i trafiam w coś zdecydowanie większego niż owad. Rozlega się ogłuszający pisk, a obrzydliwy, hałaśliwy nietoperz odlatuje w stronę wejścia do głównego holu. Przypominam sobie, że te stworzenia często przesiadywały na ramionach Łysola i ogarnia mnie panika. Wredna namiastka legendarnego krwiopijcy zaraz doniesie o mnie temu zdrajcy. Moje nogi same zrywają się do biegu, zanim zdążę o tym pomyśleć. Przez cała drogę ani razu się nie potykam, bez przeszkód przeskakuję wszystkie kamienie, wgłębienia i dziury, schylam głowę w odpowiednich momentach i ani razu nie zaczepiam o skały. Działam w stu procentach instynktownie czyli robię to, co zawsze wychodziło mi najlepiej. Zero przygotowania. Żadnego planu. Bez przemyślenia.
Dopadam wejścia do głównego korytarza i rozglądam się w poszukiwaniu złośliwego stworzonka. Dostrzegam jak znika za zakrętem i stwierdzam, że jeśli skupię się na zabraniu broni i szaty to mam szansę zdążyć. Rzucam się w stronę swojego pokoju, a moje nogi niemal plączą się ze sobą. Docieram do drzwi i obracam gałkę. Czuję na dłoni chłód metalu. Pcham z całej siły i wpadam do pomieszczenia, od razu kierując się w stronę łóżka. Wsuwam rękę pod deski i materac, wymacuję zawiniątka i obwiązuję je sobie wokół paska. Kopnięciem otwieram szafę, wyszarpuję z niej czarny materiał i zarzucam go na siebie. Wybiegam z sypialni i już mam lecieć w stronę wyjścia, kiedy słyszę przerażony krzyk, niczym zranione zwierzę. Normalnie nie zwróciłabym na to uwagi, ale poznaję ten głos. Opowiadał o mnie. O moich czarnych włosach, szarych oczach, zadartym nosie i cieniach pod dolnymi powiekami. O prawdziwej mnie, takiej, jakiej jeszcze nikt nie widział.
Całkowicie zignorowałam fakt, że miał zostać przy wejściu i na mnie czekać. Ruszam w stronę, z której dobiegł wrzask jeszcze zanim podejmuję decyzję. Twarde sztylety obijają się o moje biodra, a szata łopocze mi na plecach. Zaciskam zęby i zmuszam się do zwiększenia prędkości. Słyszę uderzenia moich butów o gładką posadzkę, od której odbija się niebieskawe światło świec zawieszonych na równi nieskazitelnych marmurowych ścianach. Czuję, że jestem blisko, słyszę jego głos coraz wyraźniej, musi być za następnym zakrętem.
Gaśnie ogień. Jakby miliony rąk nagle zacisnęło się na płomykach, by je unicestwić. Pewna kierunku, w którym biegnę poruszam się dalej, ale po kilku krokach z całym impetem wpadam w ścianę i osuwam się na ziemię. Przyciskam dłoń do nosa i czuję spływająca mi po palcach krew. Warga nie jest w lepszym stanie, a we włosach wymacuję mokre wgłębienie. Zaciskam zęby, zamykam oczy, słyszę zbliżające się w moją stronę kroki.
Zastanawiam się co jeszcze mogę zrobić. Powinnam walczyć, wiem to, ale nie jestem w stanie się podnieść. Ledwie dotykam zimnej rękojeści noża, moja ręka opada bezwładnie na lodowatą posadzkę. Przez powieki dociera do mnie słabe światło. Z trudem mrugam i zawieszam wzrok na tym, co pojawia się przede mną. Patrzę w błyszczące, niebieskie oczy wpatrujące się we mnie z zainteresowaniem i troską, która wywołuje u mnie zdziwienie. Widzę, że chłopak wyciąga do mnie rękę, ale nie mogę unieść swojej. Moje powieki znów opadają. Czuję, że brunet podnosi mnie i podtrzymuje, żebym nie upadła. Zaciskam palce na jego ramieniu i zmuszam nogi do posłuszeństwa. Napinam wszystkie mięśnie, próbuję poruszać dłońmi i częściowo odzyskuję nad nimi władzę. Nakłaniam się do biegu, a kiedy słyszę za plecami krzyki Łysola i jego pomocników, adrenalina robi swoje. Kątem oka dostrzegam, że trafili czymś w nogę chłopaka, który łapie się za łydkę i gwałtownie zwalnia. Chwytam go za łokieć, szarpię do siebie i puszczam się pędem w stronę końca korytarza. Po drodze gubię kilka sztyletów i w duchu przeklinam się za to szpetnie, ale nie rezygnuję. Biegnę dalej i w końcu dopadam skalnych ścian. Gwałtownie skręcam, ciągnąc za sobą niebieskookiego i pilnując swoich kończyn, by nie odmówiły posłuszeństwa, dopóki nie będziemy bezpieczni. Teraz jest trudniej, bo oprócz siebie muszę prowadzić też chłopaka, by się nie potknął i nie nadział na skałę. Dyszę ciężko, a w środku zaczynam cieszyć się jak głupia, kiedy dostrzegam zarys wyjścia z tego koszmaru. Przyspieszam jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe i rzucam się w tamtą stronę niczym wygłodniały pies na świeże mięso. Wiem, że Łysol nie wyjdzie z cienia, bo się tego boi. Nigdy nie był na powierzchni i jest przekonany, że to bardzo niebezpieczne, dlatego Lucyfer wysyłał tam zawsze mnie i kilku swoich najlepszych ludzi, oprócz właśnie Łysola, który umywał ręce.
Moje mięśnie płoną żywym ogniem, a kości trzeszczą niebezpiecznie. Skaczę na skałę i z cały swój wysiłek wkładam w nakreślenie jak najszybciej kilku symboli. Skała się kruszy, a ja wyskakuję do światła i zaciskam dłoń na rękojeści sztyletu na wypadek, gdyby przejście nie zdążyło się zamknąć zanim jakiś rozpędzony dureń przez nie przebiegnie. Kamienie układają się z powrotem i wreszcie jesteśmy bezpieczni. Odwracam się powoli i patrzę chłopakowi prosto w oczy.
- Mathis... - warczę przez zęby.
Mam na końcu języka tyle słów, którymi go określę, że nawet nie wiem od czego zacząć. Wypełnia mnie gniew, wręcz wściekłość i furia, bo kiedy nic nam nie grozi moją głowę wypełnia myśl, że miał tu zostać i na mnie czekać. Pożałuje tego. Dostrzegam jego spojrzenie, w którym kryje się udawana pewność siebie i strach, który próbuje ukryć. Otwieram usta, by potraktować go serią wyzwisk i wrzasków.
I jak? :) Co myślicie? Podobało się? ;) Współczujecie trochę Mathisowi tego, co go czeka? :D
Czekam na komentarze i głosujcie w ankiecie po prawej :3
Pozdrawiam,
Nika
PS. Niedługo (czyt. prawdopodobnie w ten weekend xd) recenzja "Angelfall" na moim blogu ;3
poniedziałek, 21 października 2013
Opóźnienie.
Hej :) Wybaczcie, ale druga część piątego rozdziału będzie później niż zwykle, gdyż wena mnie opuściła :) Wiecie, mogłabym napisać coś na szybko, ale nie chcę tego psuć, więc po prostu będziecie musieli jeszcze trochę poczekać, ale zrobię co w mojej mocy, żeby to opóźnienie było jak najmniejsze. Naprawdę bardzo Was przepraszam. Chciałam tylko żebyście wiedzieli, że wciąż tu jestem i nigdzie się nie wybieram, a brak rozdziału to nie kwestia mojej rezygnacji :)
Pozdrawiam,
Nika
Pozdrawiam,
Nika
Subskrybuj:
Posty (Atom)